Gorączka przedświątecznych zakupów trwa w najlepsze, a sprzedawcy zacierają ręce. - Z jednej strony uważamy się za coraz bardziej świadomych konsumentów, szczególne teraz, gdy mamy mniej pieniędzy do wydania, a z drugiej dokonujemy zakupów, popełniając banalne błędy. A po świętach telefony w naszym biurze rozdzwaniają się - mówi Jerzy Gramatyka, Miejski Rzecznik Konsumentów w Krakowie. Jak rozpoznać i odróżnić prawdziwe okazje od sztucznych promocji czy zawyżonych cen i nie dać złapać się na inne triki stosowane przez sprzedawców?
Do świąt pozostało coraz mniej czasu, a w centrach handlowych z każdym dniem jest tłoczniej. - "Last minute" jest dobre, ale tylko w przypadku ofert turystycznych. W przypadku zakupów świątecznych czas działa na naszą niekorzyść. Im później wybierzemy się na zakupy, tym większe ryzyko, że będą one nieprzemyślane i nietrafione - mówi rzecznik Jerzy Gramatyka.
Pośpiech nie jest najlepszym doradcą. Badania pokazują, że ci, którzy są pod presją czasu, w 70 proc. kupują rzeczy, które nie są im za bardzo potrzebne i są droższe. Szczególnie wtedy, gdy za każdym sklepowym regałem czają się pułapki zastawione przez handlowców. Jakie triki stosują?
- Upatrzyłam sobie buty. Cena ich jednak była dla mnie zbyt wysoka. Przed świętami przyszłam zobaczyć, czy nie zostały przecenione. Ku mojej uciesze przyczepiono do nich czerwoną karteczkę z narysowanym procentem. Rozczarowanie przyszło, gdy przyjrzałam się cenie. Buty wcale nie były tańsze - opowiada 28-letnia Agata z Warszawy.
Jerzy Gramatyka tłumaczy, że niekoniecznie musi to być sztuczne podwyższanie cen. Czasami wystarczy tylko umiejętne oddziaływanie na nasze zmysły. - Dlatego właśnie pozornie tańsze wielopaki, opakowania typu jumbo, w praktyce są droższe, niż gdybyśmy kupili taką sama ilość, objętość tych samych produktów, ale w mniejszych opakowaniach. Tutaj czasami wystarczą drobny upominek przy zakupie, magiczne słowa "promocja" albo "30 proc. gratis" , które z rzeczywistą obniżką ceny nie zawsze mają wiele wspólnego - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską specjalista.
Jak nie dać się zaczarować?
Oddziaływanie na klientów, szczególnie przed świętami, zaczyna się już od progu. Choinki, hostessy przebrane za aniołki, Mikołaje rozdający cukierki dzieciom, aromatyczne zapachy. Wszystko to razem tworzy magiczny nastrój świąt. Atmosfera udziela się kupującym. Klimat podkreśla jeszcze odpowiednio dobrana muzyka rozlegająca się z głośników.
- Nieprzypadkowo jest ona dynamiczna i żywiołowa wtedy, gdy w sklepie znajduje się duża ilość klientów. Podświadomie "pomaga" nam szybciej podejmować decyzję o zakupie. Z kolei rzewne kolędy czy spokojne piosenki przynoszą dokładnie odwrotny efekt, bo zatrzymują nas w sklepie dłużej, a ponadto skutecznie usypiają naszą czujność - mówi Jerzy Gramatyka. Do tego brak okien, zegarów i kompletnie zapominamy o upływającym czasie, spędzając w galerii handlowej dłużej, niż zakładaliśmy. A to z kolei sprzyja niezaplanowanym zakupom.
- W świątecznym czasie częściej decydujemy się na wymianę sprzętu RTV i AGD. Sprzedawcy to wykorzystują. W trakcie wzmożonego ruchu pozbywają się niejednokrotnie sprzętów, które zalegają miesiącami w magazynie - tłumaczy rozmówca Wirtualnej Polski.
Tutaj także słowa "promocja", "superoferta", "megazokazja" to skuteczny wytrych do naszych portfeli. Dlatego tak łatwo zapominamy, że już wkrótce wejdzie na rynek nowy typ, model sprzętu i dlatego ten starszy zapewne zostanie znacznie przeceniony, lądując na wyprzedaży. Nierzadko dopiero w domu przychodzi refleksja, że za niewiele wyższą cenę mogliśmy kupić towar o dużo lepszych parametrach, że nie spytaliśmy o rok produkcji, warunki gwarancji czy dostępność usług serwisowych.
Nie tylko sprzedawcy artykułów RTV czy AGD stosują takie praktyki. Swoje magazyny z resztek oczyszczają również inne branże. Okazyjne opakowanie, a do tego napis lub wywieszka "kolekcja świąteczna" oraz odpowiednia cena czynią cuda. Towar, który wcześniej się nie sprzedawał, nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znika z półek. By uniknąć rozczarowania, produktom przed zakupem należy się dobrze przyjrzeć.
Na sklepowych półkach zdarzają się uszkodzone lub takie o niepełnej wartości. Na wieszakach lądują ubrania, które wcześniej z powodu defektów zostały zwrócone przez innych klientów czy niesprzedane końcówki starych kolekcji. A w pośpiechu nie zwracamy uwagi na mankamenty.
Tony jedzenia na śmietnikach
- Polacy nie kupują z głową. Potwierdzeniem tego jest wygląd śmietników po świętach. Tony żywności lądują w koszu, tylko dlatego, że nie potrafimy racjonalnie podejmować decyzji. Kupujemy bowiem tak, jakby święta trwały nie trzy dni, a trzydzieści - mówi Miejski Rzecznik Konsumentów w Krakowie.
Radzi, by przed zakupem artykułów spożywczych, zerknąć do lodówki, a później dokładne wszystko zaplanować. - Bierzmy pod uwagę na przykład to, że nie my zamierzamy gościć krewnych, a sami się do nich wybieramy. Niech nasze lodówki nie uginają się wtedy od produktów, zakupionych wyłącznie dla ich ceny, w sytuacji, w której nie jesteśmy w stanie ich zużyć we właściwym czasie - podpowiada jerzy Gramatyka.
Jeśli nie potrafimy tego ocenić, warto wybrać produkty o dłuższej dacie przydatności. Niestety tu często wpadamy w pułapkę sprzedawców. - Krótki okres przydatności do spożycia jest często powodem, dla którego dany produkt został przeceniony - mówi ekspert. A słowa "promocja", "okazja" czy "przecena" działają na klientów jak magnes. I nikt wtedy już nie czyta etykiet.
Na zakupy nie możemy również chodzić głodni. Badania pokazują, że wtedy w naszych koszykach ląduje wtedy znacznie więcej produktów. Często nabieramy się również na hasła "dwa w cenie jednego" lub "gratis". Bierzemy z półki te produkty nawet nie sprawdzając, ile kosztuje pojedyncza sztuka. Dokładnie przyglądajmy się również ułożeniu towaru na półce. - Na wysokości naszego wzroku są promowane produkty w najwyższej cenie. By szybko wpadały w oczy. Również główna alejka to skupisko najdroższych towarów - ostrzega rzecznik. Podaje przykład z własnego doświadczenia.
- Podchodzę do kasy w jednym z hipermarketów. Płacę za zakupy. Pani sprzedawczyni patrzy się na mnie spod oka. Mierzy mnie od góry do dołu. Nie wiem, o co chodzi, więc ją pytam. A ona odpowiada: siedzę tu półtorej godziny i jest pan pierwszą osobą, która nie kupiła tego proszku, wystawionego tuż przed kasą z napisem "promocja" - opowiada Jerzy Gramatyka.
Paradoksalnie to również i kolejki bardzo często wpływają na to, ile produktów wyniesiemy ze sklepu. Koszyk zapełni się szybciej, gdy zobaczymy, że kolejka jest długa. "Nie będę musiał za dwa dni znów w niej stać" - tłumaczą sobie w myślach klienci. Zwodnicze są także programy lojalnościowe. Nierzadko przepłacamy, kupując wszystko w jednym sklepie, tylko po to, by dostać kompletnie nieprzydatny gadżet.
"W pośpiechu nie czytamy umów"
Święta to specyficzny czas, w którym zawsze wydajemy więcej. Nawet wtedy, gdy nas na to nie stać. Gwiazdkowe kredyty, świąteczne pożyczki i mikołajowa gotówka to tylko niektóre okazyjne propozycje banków, a ich liczba z każdym rokiem rośnie.
- Biorąc je, często myślimy się irracjonalnie. Zawierając takie umowy zachowujemy się tak, jak gdyby ich przedmiotem były drobne przedmioty codziennego użytku - porównuje Gramatyka.
W przedświątecznym pośpiechu albo w ogóle nie czytamy umów albo robimy to wybiórczo ograniczając się do nagłówka i miejsca na nasz podpis. - A zdarzają się umowy, w których rzeczywista roczna stopa oprocentowania sięga tysiąca procent - mówi krakowski rzecznik. I dlatego nawet drobna pożyczka może być przyczyną naprawdę wielkich kłopotów.
- Bardzo często interweniuję także w sprawie kredytów "zero procent". Z reguły te oferty zawierają faktycznie atrakcyjne warunki, ale obwarowane są szeregiem wymogów, które musimy spełnić - mówi ekspert. Wymienia chociażby konieczność terminowego dokonywania wpłat. - Warto w tym miejscu podkreślić, że regułą jest przy tego typu umowach, iż o dacie wykonania przez nas zobowiązania decyduje data wpływu środków pieniężnych na rachunek kredytodawcy czy pożyczkodawcy a nie dokonania wpłaty. Tymczasem nierzadko spóźnienie z jedną ratą wiąże się z poniesieniem dodatkowych, ale całkowicie zbędnych kosztów, których zapłaty uniknęlibyśmy, gdybyśmy ich dokonali w sposób terminowy, zgodnie z umową- dodaje.
Zaznacza, że w Polakach przed świętami pokutuje zasada "zastaw się a postaw się". - Często słyszę w słuchawkach, że ktoś zdecydował się na zakup produktu, tylko dlatego, że "inni kupowali" albo dzieci go namówiły. A w kwestii wydawania naszych oszczędności powinniśmy kierować się zdrowym rozsądkiem, a nie impulsem. Święta trwają krótko - skutki naszych nieprzemyślanych decyzji ciągną się miesiącami, a nawet latami - tłumaczy rzecznik.
- I choć wydaje się, że te porady są "oczywistymi oczywistościami", dopiero po świętach, gdy rozdzwaniają się nasze telefony, okazuje się, że nie dla wszystkich - podsumowuje Jerzy Gramatyka.
Magda Serafin
czwartek, 19 grudnia 2013
Nowy trojan infekuje bankomaty
Specjaliści z firmy antywirusowej Doctor Web ostrzegają przed złośliwym oprogramowaniem o nazwie Trojan.Skimer.18, przeznaczonym do kradzieży danych z kart bankomatowych. Używając tego malware, przestępcy obrali sobie za cel bankomaty pochodzące od jednego z największych producentów tego typu urządzeń.
Trojan.Skimer.18 jest pierwszym malware atakującym na taką skale urządzenia zlokalizowane na całym świecie. Został stworzony jako biblioteka łączona dynamicznie (dynamic link library - dll), ładowana przez zainfekowaną aplikację. Po autoryzacji użytkownika, trojan.Skimer.18 odczytuje i zapisuje w swoim logu informacje z tzw. drugiej ścieżki zapisu na pasku magnetycznym karty (zawierające jej numer, datę ważności i trzyznakowy kod usługi powiązany z kartą, określający sposób rozliczenia transakcji, przetwarzania autoryzacji użytkownika i zakres dostępnych usług) oraz kod PIN karty.
Trojan.Skimer.18 jest pierwszym malware atakującym na taką skale urządzenia zlokalizowane na całym świecie. Został stworzony jako biblioteka łączona dynamicznie (dynamic link library - dll), ładowana przez zainfekowaną aplikację. Po autoryzacji użytkownika, trojan.Skimer.18 odczytuje i zapisuje w swoim logu informacje z tzw. drugiej ścieżki zapisu na pasku magnetycznym karty (zawierające jej numer, datę ważności i trzyznakowy kod usługi powiązany z kartą, określający sposób rozliczenia transakcji, przetwarzania autoryzacji użytkownika i zakres dostępnych usług) oraz kod PIN karty.
Podobnie jak we wcześniejszych wersjach tego rodzaju trojanów, tak i tu do kontrolowania programu używana jest odpowiednio spreparowana karta. Gdy tylko zainfekowany bankomat wykryje ją w swoim czytniku, wyświetli okno dialogowe trojana. Ponieważ bankomaty nie posiadają w pełni funkcjonalnej klawiatury PC, Trojan używa interfejsu XFS do przechwytywania zaszyfrowanych danych wprowadzanych z klawiatury numerycznej bankomatu i wyświetla je w swoim oknie.
Opisywany backdoor jest bardzo podobny do innych złośliwych programów, atakującego bankomaty, co pozwala przypuszczać, że zostały one napisane przez tę samą osobę. Sygnatura Trojan.Skimer.18 została już dodana do baz wirusów ochraniających bankomaty. - mówi specjalistka Doctor Web, Joanna Schulz-Torój.
wp.pl
sobota, 14 grudnia 2013
Jacy tak naprawdę są mieszkańcy Warszawy?
Niegdyś w Warszawie mieszkali ludzie różnych kultur i wyznań: Polacy, Rosjanie, Żydzi, Niemcy i wielu innych. Dziś, po wielu dziesięcioleciach znów można tu spotkać ludzi mówiących różnymi językami. Stolica Polski na powrót, powoli, staje się kosmopolitycznym miastem.
Podczas okupacji niemieckiej, w latach 1939–45, zginęło ok. 700 tys. warszawiaków, spośród ok. 1,3 mln przedwojennych mieszkańców stolicy. Ci, który przeżyli wojnę, wracali do ruin, pieszo przekraczając zamarzniętą Wisłę, bo wszystkie mosty były uszkodzone. Pomimo zimy, mrozów i braku opału podążali do miasta, by od nowa je budować. Niektórzy zostali przesiedleni; rdzenna ludność w powojennej Warszawie wynosiła zaledwie 10 proc. Odbudowa miasta wymagała ogromnych nakładów siły roboczej. Wielu chętnych przyjechało, by własnymi rękoma budować nową przestrzeń do życia, także dla siebie. Na początku lat 50. XX w. przyrost ludności, powodowany głównie migracją, wynosił 5–7% rocznie. Z czasem wprowadzono ograniczenia meldunkowe (uniemożliwiające osiedlanie się osobom innym niż współmałżonkowie mieszkańców czy wybitni fachowcy), mające na celu obniżenie tempa wzrostu liczby mieszkańców. W czasie ich obowiązywania przybysze z Polski niespełniający ustawowych wymogów zasilali społeczności w miejscowościach podwarszawskich, znacznie wpływając na ich rozwój.
Zniesienie ograniczeń spowodowało ponowny, niekontrolowany napływ ludności, który trwa do dziś. Na stały wzrost liczby mieszańców Warszawy w znikomym stopniu ma wpływ przyrost naturalny, a w przeważającej mierze dodatnie saldo migracji. Wiele osób mieszka w stolicy bez meldunku, rzesze dojeżdżają codziennie do pracy z mniej lub bardziej odległych miejscowości (np. z Łodzi czy Radomia). Szacuje się, że każdego dnia w Warszawie przebywa niespełna 2,5 mln osób, a więc prawie 700 tys. ludzi więcej niż wykazują rejestry meldunkowe.
Przed wojną Warszawa była miastem wielokulturowym, w którym współegzystowały różne społeczności; oprócz Polaków mieszkali tu m.in. Żydzi, Rosjanie i Niemcy. Obecnie dynamicznie rozwijające się miasto również przyciąga przyjezdnych z innych, nieraz z bardzo dalekich krajów. Współcześnie najliczniejszą mniejszością narodową w stolicy jest społeczność Wietnamczyków. W stolicy znajdują się także skupiska mniejszości etnicznych, w tym Karaimów i Romów.
Również przed II wojną światową wiele osób szukało szczęścia w stolicy. Nie wszyscy jednak potrafili znaleźć sobie miejsce w tym trudnym do życia mieście. Ci, którym się to udało, zyskiwali miano cwaniaków, tyle że określenie to nie było nacechowane pejoratywnie, a wręcz przeciwnie. To właśnie oni współtworzyli gwarę warsiaską.
Gwara warszawska
Współcześnie gwarę warszawską trudno usłyszeć. Zainteresowanie młodego pokolenia, jakim cieszą się organizowane warsztaty tematyczne czy portal internetowy (http://www.gwara-warszawska.waw.pl), ożywiające jedną z ostatnich gwar miejskich, napawa optymizmem i pozwala przypuszczać, że przetrwa ona chociażby w szczątkowej formie. Jednak z pewnością nigdy już nie będzie używana powszechnie.
Zanik gwary warszawskiej jest oczywiście spowodowany głównie zagładą rdzennych warszawiaków w powstaniu warszawskim – wielu mieszkańców miasta zginęło, rzesze zostały wysiedlone. Po wojnie nie propagowano kultywowania dialektów i gwar celem wyrównania różnic społecznych, zresztą rdzenni mieszkańcy stolicy stanowili zaledwie 10% ludności.
Gwara warszawska wytworzyła się w XVIII w. na skutek nałożenia się na substrat polski licznych zapożyczeń z mazowieckiej odmiany polszczyzny oraz innych języków obcych, używanych przez przebywających w mieście kupców i dworzan królewskich, w tym niemieckiego (frajer, szwindel, winkiel), rosyjskiego (rozpiska, ustrojstwo) i jidysz (git, machlojka, trefny). Była zróżnicowana dzielnicowo: praska, wolska, staromiejska czy powiślańska, oraz zawodowo – swój kod słowny miały poszczególne grupy zawodowe, a także przestępcze. W wymowie charakteryzuje się wypowiadaniem głosek „kę”, „gę” jako „kie”, „gie”, zarówno wewnątrz wyrazów, jak i na końcach (np. na Pragie), a innych przypadkach zamiast „kie” – „ke” (kerownica).
Gwarę warszawską cechuje też szczególna składnia oraz słowotwórstwo z użyciem sufiksu –ak (schaboszczak, łobuziak), wyjątkowo żywe zwłaszcza przy tworzeniu nazw miejscowych: Poniatoszczak (most Poniatowskiego), Wileniak (Dworzec Wileński). Określenia takie jak Kercelak (plac Kercelego) czy Pawiak (więzienie przy ulicy Pawiej) weszły na stałe do słownictwa historycznego. Wiele zresztą słów z gwary warszawskiej zagościło w „Słowniku Języka Polskiego” (fajny, fuszerka, odsiadka, raban) oraz ogólnopolskiej mowie potocznej (alpaga, balety, browar, cwaniak, jarać, kapota, melina, szmelc, taryfa).
Obecnie gwara warszawska przejawia się głównie w sferze fonetycznej, wśród mieszkańców prawego brzegu Wisły; rzadziej jest zauważalna w słowotwórstwie i składni. Nadal słychać rusycyzmy, produktywny też pozostaje przyrostek – „ak”, dzięki któremu do ogólnopolskiego obiegu językowego weszły mazowieckie formy rzeczowników takich jak cielak (zamiast cielę), prosiak, źrebak czy kurczak.
Nieocenionymi popularyzatorami przedwojennego folkloru miejskiego, którzy utrwalili zamierającą gwarę z jej rubasznością i poczuciem humoru, byli Stanisław Grzesiuk (pisarz i pieśniarz, zwany „bardem z Czerniakowa”, autor autobiograficznej trylogii literackiej) i Stefan Wiechecki (nazywany „Homerem warszawskiej ulicy” prozaik, satyryk, publicysta i dziennikarz).
Podczas okupacji niemieckiej, w latach 1939–45, zginęło ok. 700 tys. warszawiaków, spośród ok. 1,3 mln przedwojennych mieszkańców stolicy. Ci, który przeżyli wojnę, wracali do ruin, pieszo przekraczając zamarzniętą Wisłę, bo wszystkie mosty były uszkodzone. Pomimo zimy, mrozów i braku opału podążali do miasta, by od nowa je budować. Niektórzy zostali przesiedleni; rdzenna ludność w powojennej Warszawie wynosiła zaledwie 10 proc. Odbudowa miasta wymagała ogromnych nakładów siły roboczej. Wielu chętnych przyjechało, by własnymi rękoma budować nową przestrzeń do życia, także dla siebie. Na początku lat 50. XX w. przyrost ludności, powodowany głównie migracją, wynosił 5–7% rocznie. Z czasem wprowadzono ograniczenia meldunkowe (uniemożliwiające osiedlanie się osobom innym niż współmałżonkowie mieszkańców czy wybitni fachowcy), mające na celu obniżenie tempa wzrostu liczby mieszkańców. W czasie ich obowiązywania przybysze z Polski niespełniający ustawowych wymogów zasilali społeczności w miejscowościach podwarszawskich, znacznie wpływając na ich rozwój.
Zniesienie ograniczeń spowodowało ponowny, niekontrolowany napływ ludności, który trwa do dziś. Na stały wzrost liczby mieszańców Warszawy w znikomym stopniu ma wpływ przyrost naturalny, a w przeważającej mierze dodatnie saldo migracji. Wiele osób mieszka w stolicy bez meldunku, rzesze dojeżdżają codziennie do pracy z mniej lub bardziej odległych miejscowości (np. z Łodzi czy Radomia). Szacuje się, że każdego dnia w Warszawie przebywa niespełna 2,5 mln osób, a więc prawie 700 tys. ludzi więcej niż wykazują rejestry meldunkowe.
Przed wojną Warszawa była miastem wielokulturowym, w którym współegzystowały różne społeczności; oprócz Polaków mieszkali tu m.in. Żydzi, Rosjanie i Niemcy. Obecnie dynamicznie rozwijające się miasto również przyciąga przyjezdnych z innych, nieraz z bardzo dalekich krajów. Współcześnie najliczniejszą mniejszością narodową w stolicy jest społeczność Wietnamczyków. W stolicy znajdują się także skupiska mniejszości etnicznych, w tym Karaimów i Romów.
Również przed II wojną światową wiele osób szukało szczęścia w stolicy. Nie wszyscy jednak potrafili znaleźć sobie miejsce w tym trudnym do życia mieście. Ci, którym się to udało, zyskiwali miano cwaniaków, tyle że określenie to nie było nacechowane pejoratywnie, a wręcz przeciwnie. To właśnie oni współtworzyli gwarę warsiaską.
Gwara warszawska
Współcześnie gwarę warszawską trudno usłyszeć. Zainteresowanie młodego pokolenia, jakim cieszą się organizowane warsztaty tematyczne czy portal internetowy (http://www.gwara-warszawska.waw.pl), ożywiające jedną z ostatnich gwar miejskich, napawa optymizmem i pozwala przypuszczać, że przetrwa ona chociażby w szczątkowej formie. Jednak z pewnością nigdy już nie będzie używana powszechnie.
Zanik gwary warszawskiej jest oczywiście spowodowany głównie zagładą rdzennych warszawiaków w powstaniu warszawskim – wielu mieszkańców miasta zginęło, rzesze zostały wysiedlone. Po wojnie nie propagowano kultywowania dialektów i gwar celem wyrównania różnic społecznych, zresztą rdzenni mieszkańcy stolicy stanowili zaledwie 10% ludności.
Gwara warszawska wytworzyła się w XVIII w. na skutek nałożenia się na substrat polski licznych zapożyczeń z mazowieckiej odmiany polszczyzny oraz innych języków obcych, używanych przez przebywających w mieście kupców i dworzan królewskich, w tym niemieckiego (frajer, szwindel, winkiel), rosyjskiego (rozpiska, ustrojstwo) i jidysz (git, machlojka, trefny). Była zróżnicowana dzielnicowo: praska, wolska, staromiejska czy powiślańska, oraz zawodowo – swój kod słowny miały poszczególne grupy zawodowe, a także przestępcze. W wymowie charakteryzuje się wypowiadaniem głosek „kę”, „gę” jako „kie”, „gie”, zarówno wewnątrz wyrazów, jak i na końcach (np. na Pragie), a innych przypadkach zamiast „kie” – „ke” (kerownica).
Gwarę warszawską cechuje też szczególna składnia oraz słowotwórstwo z użyciem sufiksu –ak (schaboszczak, łobuziak), wyjątkowo żywe zwłaszcza przy tworzeniu nazw miejscowych: Poniatoszczak (most Poniatowskiego), Wileniak (Dworzec Wileński). Określenia takie jak Kercelak (plac Kercelego) czy Pawiak (więzienie przy ulicy Pawiej) weszły na stałe do słownictwa historycznego. Wiele zresztą słów z gwary warszawskiej zagościło w „Słowniku Języka Polskiego” (fajny, fuszerka, odsiadka, raban) oraz ogólnopolskiej mowie potocznej (alpaga, balety, browar, cwaniak, jarać, kapota, melina, szmelc, taryfa).
Obecnie gwara warszawska przejawia się głównie w sferze fonetycznej, wśród mieszkańców prawego brzegu Wisły; rzadziej jest zauważalna w słowotwórstwie i składni. Nadal słychać rusycyzmy, produktywny też pozostaje przyrostek – „ak”, dzięki któremu do ogólnopolskiego obiegu językowego weszły mazowieckie formy rzeczowników takich jak cielak (zamiast cielę), prosiak, źrebak czy kurczak.
Nieocenionymi popularyzatorami przedwojennego folkloru miejskiego, którzy utrwalili zamierającą gwarę z jej rubasznością i poczuciem humoru, byli Stanisław Grzesiuk (pisarz i pieśniarz, zwany „bardem z Czerniakowa”, autor autobiograficznej trylogii literackiej) i Stefan Wiechecki (nazywany „Homerem warszawskiej ulicy” prozaik, satyryk, publicysta i dziennikarz).
piątek, 13 grudnia 2013
Bankowość coraz bardziej mobilna i niebezpieczna
Z 16. Światowego Badania Bezpieczeństwa Informacji EY wynika, że powiększa się luka pomiędzy obecnym a wymaganym systemem bezpieczeństwa danych w korporacjach. Szczególnie niebezpieczne jest to dla klientów korzystających z dostępu do konta bankowego przez internet.
- Ryzyko korzystania z bankowości internetowej rośnie, ponieważ hackerzy mają coraz lepsze metody pokonywania zabezpieczeń - mówi Michał Kurek, starszy menadżer ds. bezpieczeństwa internetowego w firmie EY. - Z mojej analizy wynika, że nie ma na rynku zabezpieczeń, których hackerzy nie byliby w stanie pokonać.
Nowe zagrożenie niesie ze sobą rozwój urządzeń mobilnych. Z badania EY wynika, że z perspektywy korporacyjnych działów IT rewolucja mobilna jest identyfikowana jako główne zagrożenie dla bezpieczeństwa danych. Dopiero na dalszych miejscach znalazły się media społecznościowe, cloud computing i niekompetencja pracowników firm. Według EY aż 83 proc. aplikacji mobilnych umożliwia hackerom włamanie się i wyłudzenie danych.
Michał Kurek przekonuje, że w bankowości sytuacja jest lepsza niż w przypadku innych branż, a banki regularnie przeprowadzają testy penetracyjne swoich systemów. Poza tym kilkustopniowe systemy zabezpieczeń utrudniają kradzież pieniędzy nawet w przypadku przejęcia kontroli nad sesja bankową. Oszuści muszą stosować bardziej złożone metody, np. z wykorzystaniem socjotechniki wyłudzać hasła jednorazowe.
Mobilne zagrożenie
Mimo to rozwój bankowości mobilnej wiąże się ze wzrostem ryzyka. - Stoją za tym oczekiwania klientów, którzy chcą, by wszystko było łatwiej, prościej, szybciej - tłumaczy Michał Kurek.
Niestety takie uproszczenia często dokonują się kosztem bezpieczeństwa. Jak dodaje Kurek, szczególnie zagrożone są osoby, z których telefonów zdjęto fabryczne zabezpieczenia systemu. "Zrootowane" telefony pozwalają na instalacje darmowych, często nielegalnych aplikacji, ale niosą ze sobą ryzyko, że ściągnięte programy będą ingerować w bankowość mobilną.
- Hasła SMS-owe wydają się być bardzo mocnym zabezpieczeniem, ale hackerzy opracowali już sposób jak je obejść. Dzięki złośliwemu oprogramowaniu na smartfony są w stanie przekierowywać SMS-y lub zmieniać ich treść - twierdzi ekspert.
Banki schodzą z linii strzału
Żadne rozwiązania w kwestii bezpieczeństwa nie są w stanie całkowicie wyeliminować ryzyka. Analitycy firmy EY przekonują wręcz, że obecnie firmy nie powinny zastanawiać się, czy zostaną zaatakowane, tylko kiedy to się stanie.
w przypadku banków strategia unikania ataków polega między innymi na tym, by wprowadzić zabezpieczenia nieco lepsze od konkurencji. - Banki liczą na to, że hackerzy zaatakują łatwiejsze cele - mówi Michał Kurek.
- Ryzyko korzystania z bankowości internetowej rośnie, ponieważ hackerzy mają coraz lepsze metody pokonywania zabezpieczeń - mówi Michał Kurek, starszy menadżer ds. bezpieczeństwa internetowego w firmie EY. - Z mojej analizy wynika, że nie ma na rynku zabezpieczeń, których hackerzy nie byliby w stanie pokonać.
Nowe zagrożenie niesie ze sobą rozwój urządzeń mobilnych. Z badania EY wynika, że z perspektywy korporacyjnych działów IT rewolucja mobilna jest identyfikowana jako główne zagrożenie dla bezpieczeństwa danych. Dopiero na dalszych miejscach znalazły się media społecznościowe, cloud computing i niekompetencja pracowników firm. Według EY aż 83 proc. aplikacji mobilnych umożliwia hackerom włamanie się i wyłudzenie danych.
Michał Kurek przekonuje, że w bankowości sytuacja jest lepsza niż w przypadku innych branż, a banki regularnie przeprowadzają testy penetracyjne swoich systemów. Poza tym kilkustopniowe systemy zabezpieczeń utrudniają kradzież pieniędzy nawet w przypadku przejęcia kontroli nad sesja bankową. Oszuści muszą stosować bardziej złożone metody, np. z wykorzystaniem socjotechniki wyłudzać hasła jednorazowe.
Mobilne zagrożenie
Mimo to rozwój bankowości mobilnej wiąże się ze wzrostem ryzyka. - Stoją za tym oczekiwania klientów, którzy chcą, by wszystko było łatwiej, prościej, szybciej - tłumaczy Michał Kurek.
Niestety takie uproszczenia często dokonują się kosztem bezpieczeństwa. Jak dodaje Kurek, szczególnie zagrożone są osoby, z których telefonów zdjęto fabryczne zabezpieczenia systemu. "Zrootowane" telefony pozwalają na instalacje darmowych, często nielegalnych aplikacji, ale niosą ze sobą ryzyko, że ściągnięte programy będą ingerować w bankowość mobilną.
- Hasła SMS-owe wydają się być bardzo mocnym zabezpieczeniem, ale hackerzy opracowali już sposób jak je obejść. Dzięki złośliwemu oprogramowaniu na smartfony są w stanie przekierowywać SMS-y lub zmieniać ich treść - twierdzi ekspert.
Banki schodzą z linii strzału
Żadne rozwiązania w kwestii bezpieczeństwa nie są w stanie całkowicie wyeliminować ryzyka. Analitycy firmy EY przekonują wręcz, że obecnie firmy nie powinny zastanawiać się, czy zostaną zaatakowane, tylko kiedy to się stanie.
w przypadku banków strategia unikania ataków polega między innymi na tym, by wprowadzić zabezpieczenia nieco lepsze od konkurencji. - Banki liczą na to, że hackerzy zaatakują łatwiejsze cele - mówi Michał Kurek.
czwartek, 12 grudnia 2013
Iskra znów w ogniu krytyki: wilgotność wypacza pomiary
Metody pracy polskiej policji drogowej od lat budzą oburzenie kierowców. Nie chodzi tu tylko o to, że mundurowi zajmują się głównie mierzeniem prędkości, zupełnie ignorując inne, nawet bardziej niebezpieczne zachowania kierowców, ale też o to, jak i przy pomocy jakiego sprzętu wykonują swoją pracę. Najczęściej spotykanym ręcznym miernikiem prędkości jest Iskra. Problem w tym, że jego przydatność jesienią i zimą jest raczej nikła. To daje podstawy do odmowy przyjęcia mandatu.
Policja do karania kierowców wykorzystuje buble, a na dodatek używa ich niezgodnie z wymaganiami producenta – do takich wniosków można dojść, przeglądając doniesienia medialne na temat Iskier – najbardziej powszechnych w polskiej drogówce ręcznych mierników prędkości. Urządzenia wyprodukowane przez rosyjską firmę Simicon budzą wiele wątpliwości. Przede wszystkim nie spełniają one rozporządzenia ministra gospodarki i pracy z 2005 roku, stawiającego im warunek niebudzącej wątpliwości identyfikacji pojazdu, którego prędkość została zmierzona. To jednak nie wszystko. Okazuje się, że przydatność Iskier jesienią i zimą jest mocno dyskusyjna.
Dlaczego?
Jak czytamy w instrukcji obsługi urządzenia, Iskra zachowuje swoje parametry pracy przy temperaturze od -20 do +50 stopni Celsjusza i wilgotności do 90 proc. Tymczasem drugi z tych parametrów jesienią i zimą, szczególnie nad ranem, bardzo często bywa wyższy. Dane na ten temat publikują niektóre internetowe serwisy przedstawiające prognozę pogody. Oznacza to, że pomiary wykonywane Iskrami przez policjantów o tych porach roku mogą być wypaczone. Coraz większa liczba kierowców zdaje sobie z tego sprawę i odmawia przyjęcia mandatu.
Co dzieje się w takiej sytuacji? Sprawa trafia przed oblicze sądu. Obydwie strony muszą tam przedstawić swoje dowody. Policja przedłoży dokumenty poświadczające zatwierdzenie typu Iskry dokonane przez Główny Urząd Miar i dorzuci do tego słowo funkcjonariusza, który z całą pewnością stwierdzi, że dokonał pomiaru właściwie, a winny znajduje się na sali sądowej. Jak może bronić się kierowca? Musi on udowodnić, że w momencie dokonania pomiaru wilgotność powietrza przekraczała dozwoloną w instrukcji obsługi wartość. Przydatny może okazać się komunikat meteorologiczny potwierdzający ten fakt. Sprawa nie zawsze będzie jednak wygrana. Nawet jeśli sąd przyjmie argumentację kierowcy, wątpliwości może budzić to, czy wartość względnej wilgotności powietrza w miejscu wybranym przez policję do „łowów” była właśnie taka, jak podawały komunikaty meteorologiczne.
Duża wilgotność powietrza to niejedyne warunki, w których Iskry zawodzą. Jak podaje instrukcja, urządzenie to nie powinno być wykorzystywane w pobliżu przekaźników sygnału GSM, radiowych i telewizyjnych, a także podczas intensywnych opadów deszczu i śniegu oraz na łukach drogi sprawiających, że kąt pomiędzy policjantem a torem jazdy samochodu przekraczałby 10 stopni. To jednak nie wszystko. Jest wiele innych sytuacji, w których pomiar Iskrą budzi spore wątpliwości.
poniedziałek, 2 grudnia 2013
Chcą wprowadzić ograniczenie prędkości w miastach do 30 km/h
Z apelem o ograniczenie maksymalnej dozwolonej prędkości w miastach we Włoszech do 30 km/h wystąpiła federacja Nowy Ruch Drogowy. Zrzesza ona ponad 200 stowarzyszeń ekologów, rowerzystów i pieszych.
Podczas narady w Rzymie z udziałem federacji i przedstawicieli stowarzyszenia włoskich gmin zaproponowano, aby ograniczenie prędkości nie dotyczyło w miastach tylko szybkich dróg przelotowych. Zwolennicy tej koncepcji argumentują, że miałoby to ogromny wpływ psychologiczny na kierowców i znacznie poprawiłoby bezpieczeństwo ruchu ulicznego w miastach.
- Wypadki drogowe we Włoszech zajmują pierwsze miejsce wśród tragicznych zdarzeń z ofiarami śmiertelnymi i rannymi - powiedział Umberto Guidoni, prezes fundacji, działającej na rzecz bezpieczeństwa na drogach we Włoszech. Przypomniano dane za zeszły rok: doszło w tym kraju do 186 000 wypadków, w których zginęło ponad 3 600 osób. Zdecydowaną większość tych wypadków - 141 000 zanotowano na drogach i ulicach w miastach.
Sygnatariusze apelu twierdzą, że wprowadzenie ogromnych obszarów ograniczenia prędkości do 30 kilometrów na godzinę w miastach byłoby jednym z najważniejszych kroków do zmniejszenia liczby tragicznych wypadków, głównie z udziałem pieszych oraz rowerzystów.
Na temat tej propozycji wypowiedzieli się również naukowcy, którzy zapewnili, że zmniejszenie maksymalnej dozwolonej prędkości nie doprowadziłyby do zwiększenia zużycia paliwa. Rośnie ono, przypomnieli, przy dużych różnicach prędkości na zmianę z częstym zatrzymywaniem się.
Przy okazji wyrażono nawet opinię, że Włosi są najbardziej niezdyscyplinowanym za kierownicą i najczęściej karanym mandatami narodem. Rocznie wystawia się ich w Italii 78,5 miliona; czyli znacznie więcej niż kraj ten ma mieszkańców.
piątek, 29 listopada 2013
Cenowa rewolucja w Tesco
W 150 z ponad 400 sklepów Tesco są już elektroniczne etykiety zamiast papierowych. Do końca roku ma je wprowadzić kolejne 150 placówek - informuje "Rzeczpospolita".
Elektroniczne wyświetlacze oprócz wyświetlania ceny, przeliczają należność za kilogram lub litr oraz podają informację o tym, że produkt jest nowy lub objęty promocją.
W dużych hipermarketach tygodniowo jest często nawet kilkaset promocji, co powoduje, że trzeba zmienić sporą ilość cen. Do tej pory wraz z każdą zmianą ceny trzeba było dokonać zmiany w systemie komputerowym, oraz wydrukować ją i fizycznie umieścić etykietę przy półce.
- To wymagało czasu i mogło, w rzadkich przypadkach, pociągać za sobą niezgodność ceny systemowej i tej przy półce. Etykiety elektroniczne eliminują tę niedogodność - dziennik cytuje Tesco.
Jak zauważa gazeta, elektroniczne etykiety zmniejszają ryzyko pomyłki ze strony klienta i sklepu. Sytuacja, że przy kasie zapłacimy więcej lub mniej niż pokazuje cena na półce to już przeszłość.
Do końca roku TESCO chce wprowadzić takie etykiety do ponad 300 sklepów w całej Polsce. Poza ceną na wyświetlaczy znajdzie się także taka informacja jak "nowość" czy "promocja". Tesco podaje, że nowe rozwiązanie jest nie tylko korzystne dla klientów i znacząco ogranicza możliwość pomyłki, ale także jest proekologiczne. Dzięki wyświetlaczom odpada konieczność drukowania etykiet, co oznacza mniejsze zużycie tonerów i przede wszystkim papieru.
Elektroniczne wyświetlacze oprócz wyświetlania ceny, przeliczają należność za kilogram lub litr oraz podają informację o tym, że produkt jest nowy lub objęty promocją.
W dużych hipermarketach tygodniowo jest często nawet kilkaset promocji, co powoduje, że trzeba zmienić sporą ilość cen. Do tej pory wraz z każdą zmianą ceny trzeba było dokonać zmiany w systemie komputerowym, oraz wydrukować ją i fizycznie umieścić etykietę przy półce.
- To wymagało czasu i mogło, w rzadkich przypadkach, pociągać za sobą niezgodność ceny systemowej i tej przy półce. Etykiety elektroniczne eliminują tę niedogodność - dziennik cytuje Tesco.
Jak zauważa gazeta, elektroniczne etykiety zmniejszają ryzyko pomyłki ze strony klienta i sklepu. Sytuacja, że przy kasie zapłacimy więcej lub mniej niż pokazuje cena na półce to już przeszłość.
Do końca roku TESCO chce wprowadzić takie etykiety do ponad 300 sklepów w całej Polsce. Poza ceną na wyświetlaczy znajdzie się także taka informacja jak "nowość" czy "promocja". Tesco podaje, że nowe rozwiązanie jest nie tylko korzystne dla klientów i znacząco ogranicza możliwość pomyłki, ale także jest proekologiczne. Dzięki wyświetlaczom odpada konieczność drukowania etykiet, co oznacza mniejsze zużycie tonerów i przede wszystkim papieru.
czwartek, 28 listopada 2013
Prawo pracy: co się zmieni w 2014 roku?
Przyszły rok przyniesie ważne zmiany w prawie pracy, które wpłyną zarówno na sytuację pracodawców, jak i pracowników. Do najważniejszych należą podniesienie płacy minimalnej, elastyczny czas pracy czy reforma urzędów pracy, która ma pomoc w skuteczniejszej walce z bezrobociem.
Wyższa płaca minimalna
Wynagrodzenie minimalne wzrośnie od 1 stycznia 2014 roku i będzie wynosiło 1680 zł brutto. Przepisy dotyczące najniższej płacy dotyczą tylko pracowników zatrudnionych na umowę o pracę. Tym regulacjom nie podlegają osoby pracujące w oparciu o umowy cywilnoprawne.
Z kolei płaca dla pracownika w pierwszym roku pracy nie może być niższa niż 80 proc. minimalnego wynagrodzenia, czyli w nowym roku będzie to przynajmniej niż 1344 zł brutto.
Trzeba też pamiętać, że wynagrodzenie zasadnicze pracownika może być niższe od płacy minimalnej. Wlicza się do niej bowiem jeszcze m.in. premie, nagrody czy dodatek za przepracowane godziny nocne. Do jej wysokości nie zalicza się z kolei nagród jubileuszowych, odpraw emerytalnych czy rentownych oraz nadgodzin.
Kwota 1680 zł brutto to 1237,2 zł „na rękę”, w stosunku do tego roku zwiększa się o 55,82 zł netto. Od 2003 roku, kiedy wynosiła 800 zł brutto, poszła w górę ponad dwukrotnie.
Wynagrodzenie minimalne stanowi przedmiot uzgodnień w ramach obrad Komisji Trójstronnej, czyli przedstawicieli związków zawodowych, organizacji pracodawców i strony rządowej. Ustalane zostaje do 15 lipca, a do 15 września Prezes Rady Ministrów wydaje na ten temat obwieszczenie w Monitorze Polskim.
Zmiany wysokości świadczeń pracowniczych
Podniesienie wynagrodzenia minimalnego do poziomu 1680 zł brutto spowoduje wzrost świadczeń pracowniczych, które obliczane są jako jego procent lub wielokrotność. Zwiększą się więc m.in. takie świadczenia, jak:
- maksymalna wysokość odprawy pieniężnej dla pracownika zwalnianego z pracy z przyczyn niedotyczących pracowników – zgodnie z przepisami nie może ona przekroczyć 15-krotności minimalnego wynagrodzenia. W 2014 roku wyniesie 25,2 tys. zł;
- wyższy dodatek za pracę w porze nocnej – stanowi 20 proc. stawki godzinowej wynikającej z minimalnego wynagrodzenia. Przy pensji minimalnej w wysokości 1680 zł brutto, wyniesie 2 zł. Wyjątkiem będzie luty, w którym wzrośnie on do 2,1 zł. Dodatek za pracę nocną wliczany jest do pensji minimalnej;
- wysokość odszkodowania dla pracownika, w związku z naruszeniem zasady równego traktowania przy zatrudnieniu. Zgodnie z art. 183d k.p nie może być ono niższe niż płaca minimalna, czyli wyniesie co najmniej 1680 zł;
- wynagrodzenia za czas przestoju, który nastąpił z przyczyn niezawinionych przez pracownika;
- kwoty wynagrodzenia wolne od potrąceń z różnych tytułów.
Niższe dopłaty do pensji
Od przyszłego roku wszyscy pracodawcy otrzymają dofinansowanie do wynagrodzeń niepełnosprawnych pracowników w takiej samej wysokości. Będzie ono równe dla firm funkcjonujących zarówno na tzw. otwartym, jak i chronionym rynku pracy. Najbardziej stracą ci, którzy posiadają status zakładu pracy chronionej (ZPChr). Przysługuje im aktualnie dopłata w wysokości 1,5 tys. i 2,7 tys. Od stycznia będzie to odpowiednio 960 zł (obniżka o 540 zł) i 1920 zł (mniej o 780 zł). W przypadku pracowników z niskim stopniem niepełnosprawności dofinansowanie zmniejszy się jedynie o 120 zł, z 600 zł do 480 zł. Dopłata do wynagrodzenia osób o umiarkowanym stopniu niepełnosprawności zmniejszy się o 90 zł, do poziomu 960 zł.
Na jednolitych kwotach dopłat skorzystają firmy nie będące ZPChr. Na pracowników ze znacznym stopniem niepełnosprawności otrzymywać będą bowiem o 30 zł, a z niskim o 60 zł więcej niż dotychczas.
Wyższa płaca minimalna
Wynagrodzenie minimalne wzrośnie od 1 stycznia 2014 roku i będzie wynosiło 1680 zł brutto. Przepisy dotyczące najniższej płacy dotyczą tylko pracowników zatrudnionych na umowę o pracę. Tym regulacjom nie podlegają osoby pracujące w oparciu o umowy cywilnoprawne.
Z kolei płaca dla pracownika w pierwszym roku pracy nie może być niższa niż 80 proc. minimalnego wynagrodzenia, czyli w nowym roku będzie to przynajmniej niż 1344 zł brutto.
Trzeba też pamiętać, że wynagrodzenie zasadnicze pracownika może być niższe od płacy minimalnej. Wlicza się do niej bowiem jeszcze m.in. premie, nagrody czy dodatek za przepracowane godziny nocne. Do jej wysokości nie zalicza się z kolei nagród jubileuszowych, odpraw emerytalnych czy rentownych oraz nadgodzin.
Kwota 1680 zł brutto to 1237,2 zł „na rękę”, w stosunku do tego roku zwiększa się o 55,82 zł netto. Od 2003 roku, kiedy wynosiła 800 zł brutto, poszła w górę ponad dwukrotnie.
Wynagrodzenie minimalne stanowi przedmiot uzgodnień w ramach obrad Komisji Trójstronnej, czyli przedstawicieli związków zawodowych, organizacji pracodawców i strony rządowej. Ustalane zostaje do 15 lipca, a do 15 września Prezes Rady Ministrów wydaje na ten temat obwieszczenie w Monitorze Polskim.
Zmiany wysokości świadczeń pracowniczych
Podniesienie wynagrodzenia minimalnego do poziomu 1680 zł brutto spowoduje wzrost świadczeń pracowniczych, które obliczane są jako jego procent lub wielokrotność. Zwiększą się więc m.in. takie świadczenia, jak:
- maksymalna wysokość odprawy pieniężnej dla pracownika zwalnianego z pracy z przyczyn niedotyczących pracowników – zgodnie z przepisami nie może ona przekroczyć 15-krotności minimalnego wynagrodzenia. W 2014 roku wyniesie 25,2 tys. zł;
- wyższy dodatek za pracę w porze nocnej – stanowi 20 proc. stawki godzinowej wynikającej z minimalnego wynagrodzenia. Przy pensji minimalnej w wysokości 1680 zł brutto, wyniesie 2 zł. Wyjątkiem będzie luty, w którym wzrośnie on do 2,1 zł. Dodatek za pracę nocną wliczany jest do pensji minimalnej;
- wysokość odszkodowania dla pracownika, w związku z naruszeniem zasady równego traktowania przy zatrudnieniu. Zgodnie z art. 183d k.p nie może być ono niższe niż płaca minimalna, czyli wyniesie co najmniej 1680 zł;
- wynagrodzenia za czas przestoju, który nastąpił z przyczyn niezawinionych przez pracownika;
- kwoty wynagrodzenia wolne od potrąceń z różnych tytułów.
Niższe dopłaty do pensji
Od przyszłego roku wszyscy pracodawcy otrzymają dofinansowanie do wynagrodzeń niepełnosprawnych pracowników w takiej samej wysokości. Będzie ono równe dla firm funkcjonujących zarówno na tzw. otwartym, jak i chronionym rynku pracy. Najbardziej stracą ci, którzy posiadają status zakładu pracy chronionej (ZPChr). Przysługuje im aktualnie dopłata w wysokości 1,5 tys. i 2,7 tys. Od stycznia będzie to odpowiednio 960 zł (obniżka o 540 zł) i 1920 zł (mniej o 780 zł). W przypadku pracowników z niskim stopniem niepełnosprawności dofinansowanie zmniejszy się jedynie o 120 zł, z 600 zł do 480 zł. Dopłata do wynagrodzenia osób o umiarkowanym stopniu niepełnosprawności zmniejszy się o 90 zł, do poziomu 960 zł.
Na jednolitych kwotach dopłat skorzystają firmy nie będące ZPChr. Na pracowników ze znacznym stopniem niepełnosprawności otrzymywać będą bowiem o 30 zł, a z niskim o 60 zł więcej niż dotychczas.
Używanie Google Glass grozi mandatami, zakazem wstępu, wyproszeniem z lokalu
Jeszcze zanim okulary Google Glass trafiły na rynek, niektóre podmioty gospodarcze podejmują kroki mające na celu obronę przed tym produktem. Bar Lost Lake Cafe & Lounge w Seattle (USA) postanowił zawczasu wystosować oświadczenie, w którym stwierdza, że okulary Google Glass nie są w tym miejscu mile widziane. Samo oświadczenie daje podstawy do tego aby sądzić, że bar poważnie do sprawy podchodzi.
W oświadczeniu czytamy "Uprzejmie prosimy naszych klientów o zaniechanie noszenia i używania okularów Google Glass w Lost Lake. Prosimy także abyście nie filmowali kogokolwiek z wykorzystaniem jakiegokolwiek typu techniki. Jeśli będziesz wewnątrz z okularami Google Glass na sobie, filmował lub fotografował innych ludzi, bez ich pozwolenia, zostaniesz poproszony o zaprzestanie lub wyjście." Warto zauważyć, że do tego momentu jest całkiem miło i przyjemnie. Następne dwa zdania jednak idą już w innym kierunku. Ekipa baru dodaje, że "Jeśli zostaniesz poproszony o wyjście, to na litość boską, nie zaczynaj wykrzykiwać o swoich "prawach". Po prostu zamknij się i wyjdź, zanim sprawy przyjmą gorszy wymiar".
Lost Lake Cafe & Lounge to drugie już miejsce w Seattle (przynajmniej takie, o którym wiadomo), które oficjalnie zakazało korzystania z Google Glass. W marcu podobny zakaz wprowadziła kawiarnia 5 Point Cafe. W czym może być problem? Oczywiście z jednej strony używanie Google Glass przy stole przez niektórych może zostać uznane za nietakt. Z drugiej jednak jest poważniejsza sprawa, bo kwestia prywatności. W barze, kawiarni czy restauracji pozostali goście mogą czuć się niekomfortowo widząc osobę z Google Glass i nie wiedząc, czy przypadkiem właśnie w danej chwili nie są nagrywani. Nawet zwykła wymiana spojrzeń może wzbudzać podejrzenia.
Google Glass zaczyna też już sprawiać problemy nawet samym użytkownikom. Zaledwie parę tygodni temu w Los Angeles kobieta została ukrana za to, że używała Google Glass prowadząc jednocześnie samochód. Sprawa dość kontrowersyjna, ale taki bieg rzeczy raczej jest nieunikniony. W wielu krajach zakazane jest rozmawianie przez telefon, w trakcie jazdy samochodem (jako kierowca). Google Glass najwyraźniej automatycznie może wpadać do tej samej kategorii co smartfony i tradycyjne "komórki", o czym już jedna osoba (na swoje nieszczęście) miała okazję przekonać się. Ukarana mandatem Cecilia Abadie opublikowała swoją "pamiątkę" w internecie.
Cecilia nie tylko przekroczyła dozwoloną prędkość, ale dodatkowo została ukarana za, cytuję "Driving with Monitor visible to Driver (Google Glass)", a więc kierowanie z monitorem w polu widzenia kierowcy - czynność w amerykańskim stanie Kalifornia zakazaną.
Jeżeli kolejne podmioty gospodarcze, działające jako lokale publiczne, a więc np. restauracje, bary, kawiarnie, sklepy, kina, kasyna, itd., zaczną zakazywać noszenia Google Glass, to czy urządzenie to nie okaże się skazane na porażkę? Jeżeli urządzenie będzie w wielu miejscach niemile widziane, to potencjalny nabywca może zawczasu zrezygnować z jego zakupu.
pclab.pl
Rewolucja w spadkach
Komisja Kodyfikacyjna Prawa Cywilnego zapowiada koniec testamentów ustnych oraz ograniczenie prawa do zachowku. A to dopiero początek wielkich zmian w dziedziczeniu.
Ideą testamentu ustnego było to, aby osoby, które znalazły się w nadzwyczajnej sytuacji mogły sporządzić swoją ostatnią wolę. Tak działo się w momencie, gdy spodziewano się rychłej śmierci danej osoby. Niestety, mechanizm ten był nadmiernie wykorzystywany przez oszustów, którzy chcieli ubiec ustawowych spadkobierców i zagarnąć spadek - pisze "Dziennik Gazeta Prawna"
Jak podkreśla Waldemar Żurek, członek Krajowej Rady Sądownictwa nikt nie ucierpi na planowanych zmianach, bo nawet jeżeli spadkobierca nie jest w stanie napisać testamentu własnoręcznie, zawsze można wezwać notariusza, który przyjedzie do domu czy do szpitala i sporządzi testament notarialny.
Jednocześnie członek Rady dodaje, że wszystkie testamenty ustne, które badał, okazały się sfałszowane.
Z planami Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego nie zgadza się Roman Nowosielski z Kancelarii Nowosielski, Gotkowicz i Partnerzy. Wskazuje na to, że są zarówno sytuacje, w których spadkodawca może sporządzić tylko taki testament, jak i na to, iż prawo pozwala na skuteczną kontrolę prawdziwości testamentów ustnych.
Komisja planuje ma w planach ograniczenie prawa do zachowku i wprowadzenie wspólnych testamentów małżonków. W przypadku zachowku ma zostać znacząco ograniczony krąg osób do niego uprawnionych. Mogłyby z niego korzystać tylko dzieci i małżonkowie. Nie wiadomo, jak nowe przepisy potraktują rodziców spadkodawcy. Najwięcej zwolenników ma propozycja, by mieli do niego prawo tylko wówczas, gdy znajdą się sytuacji, która "uzasadniałaby przyznanie im świadczeń alimentacyjnych od dziecka".
Kolejną zmianą, nad którą debatuje Komisja Kodyfikacyjna Prawa Cywilnego, są zasady odpowiedzialności spadkobierców za długi spadkowe oraz przepisy mówiące o dziedziczeniu pomiędzy małżonkami, jednak nie ma podjętych jeszcze decyzji, jak te zmiany mają wyglądać. Pojawiły się też propozycje, aby zmienić zasady dziedziczenia ustawowego po bezdzietnych małżonkach. Teraz z wdową albo wdowcem dziedziczy rodzeństwo zmarłego. Komisja proponuje zaś, aby ten krąg zawęzić jedynie do małżonka.
Kolejnym pomysłem Komisji jest wprowadzenie tzw. substytucji powierniczej. Umożliwi ona spadkodawcy zdecydowanie o tym, co będzie się działo z jego majątkiem nie tylko zaraz po śmierci, ale również po śmierci jego spadkobierców. Dla przykładu - będzie mógł w testamencie zapisać mieszkanie drugiej żonie, a w ramach substytucji powierniczej wskaże, że po jej śmierci przypadnie ono jego synowi z pierwszego małżeństwa. Dziedzicząca mieszkanie zostanie spadkobiercą powierniczym i będzie mogła swobodnie korzystać z lokalu, wynajmować go, ale nie będzie mogła go sprzedać ani rozporządzić nim na wypadek swojej śmierci i np. zapisać w testamencie innej osobie niż wskazana przez spadkodawcę, po którym je odziedziczyła.
Najbardziej zaawansowane są prace komisji nad projektem zmian przepisów dotyczących odpowiedzialności za długi spadkowe. Projekt przewiduje, że w trakcie niezłożenia przez spadkobierców w ciągu sześciu miesięcy oświadczenia o sposobie przyjęcia spadku będzie dochodziło do automatycznego przyjęcia go z dobrodziejstwem inwentarza. W razie przyjęcia spadku w taki sposób spadkobierca poniesie odpowiedzialność za długi spadkowe tylko do wartości odziedziczonego majątku, a nie jak obecnie bez ograniczeń, co powoduje, że spadkobiercy muszą niekiedy za długi spadkodawcy płacić z własnej kieszeni.
Ideą testamentu ustnego było to, aby osoby, które znalazły się w nadzwyczajnej sytuacji mogły sporządzić swoją ostatnią wolę. Tak działo się w momencie, gdy spodziewano się rychłej śmierci danej osoby. Niestety, mechanizm ten był nadmiernie wykorzystywany przez oszustów, którzy chcieli ubiec ustawowych spadkobierców i zagarnąć spadek - pisze "Dziennik Gazeta Prawna"
Jak podkreśla Waldemar Żurek, członek Krajowej Rady Sądownictwa nikt nie ucierpi na planowanych zmianach, bo nawet jeżeli spadkobierca nie jest w stanie napisać testamentu własnoręcznie, zawsze można wezwać notariusza, który przyjedzie do domu czy do szpitala i sporządzi testament notarialny.
Jednocześnie członek Rady dodaje, że wszystkie testamenty ustne, które badał, okazały się sfałszowane.
Z planami Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego nie zgadza się Roman Nowosielski z Kancelarii Nowosielski, Gotkowicz i Partnerzy. Wskazuje na to, że są zarówno sytuacje, w których spadkodawca może sporządzić tylko taki testament, jak i na to, iż prawo pozwala na skuteczną kontrolę prawdziwości testamentów ustnych.
Komisja planuje ma w planach ograniczenie prawa do zachowku i wprowadzenie wspólnych testamentów małżonków. W przypadku zachowku ma zostać znacząco ograniczony krąg osób do niego uprawnionych. Mogłyby z niego korzystać tylko dzieci i małżonkowie. Nie wiadomo, jak nowe przepisy potraktują rodziców spadkodawcy. Najwięcej zwolenników ma propozycja, by mieli do niego prawo tylko wówczas, gdy znajdą się sytuacji, która "uzasadniałaby przyznanie im świadczeń alimentacyjnych od dziecka".
Kolejną zmianą, nad którą debatuje Komisja Kodyfikacyjna Prawa Cywilnego, są zasady odpowiedzialności spadkobierców za długi spadkowe oraz przepisy mówiące o dziedziczeniu pomiędzy małżonkami, jednak nie ma podjętych jeszcze decyzji, jak te zmiany mają wyglądać. Pojawiły się też propozycje, aby zmienić zasady dziedziczenia ustawowego po bezdzietnych małżonkach. Teraz z wdową albo wdowcem dziedziczy rodzeństwo zmarłego. Komisja proponuje zaś, aby ten krąg zawęzić jedynie do małżonka.
Kolejnym pomysłem Komisji jest wprowadzenie tzw. substytucji powierniczej. Umożliwi ona spadkodawcy zdecydowanie o tym, co będzie się działo z jego majątkiem nie tylko zaraz po śmierci, ale również po śmierci jego spadkobierców. Dla przykładu - będzie mógł w testamencie zapisać mieszkanie drugiej żonie, a w ramach substytucji powierniczej wskaże, że po jej śmierci przypadnie ono jego synowi z pierwszego małżeństwa. Dziedzicząca mieszkanie zostanie spadkobiercą powierniczym i będzie mogła swobodnie korzystać z lokalu, wynajmować go, ale nie będzie mogła go sprzedać ani rozporządzić nim na wypadek swojej śmierci i np. zapisać w testamencie innej osobie niż wskazana przez spadkodawcę, po którym je odziedziczyła.
Najbardziej zaawansowane są prace komisji nad projektem zmian przepisów dotyczących odpowiedzialności za długi spadkowe. Projekt przewiduje, że w trakcie niezłożenia przez spadkobierców w ciągu sześciu miesięcy oświadczenia o sposobie przyjęcia spadku będzie dochodziło do automatycznego przyjęcia go z dobrodziejstwem inwentarza. W razie przyjęcia spadku w taki sposób spadkobierca poniesie odpowiedzialność za długi spadkowe tylko do wartości odziedziczonego majątku, a nie jak obecnie bez ograniczeń, co powoduje, że spadkobiercy muszą niekiedy za długi spadkodawcy płacić z własnej kieszeni.
środa, 27 listopada 2013
Przebiegunowanie Ziemi właśnie się zaczyna?
Pole magnetyczne naszej planety sukcesywnie słabnie. Nie jest to gwałtowne zjawisko, ale naukowcy są zaniepokojeni, ponieważ może to oznaczać, że rozpoczął się proces przebiegunowania Ziemi. Jakie konsekwencje miałoby to dla jej mieszkańców?
Ruch znajdujących się w płynnym jądrze Ziemi ładunków elektrycznych powoduje powstanie pola magnetycznego wokół planety. Pole to ma dwa bieguny, które znajdują się niedaleko biegunów geograficznych, jednak nie pokrywają się z nimi dokładnie, a na dodatek stale nieznacznie się przesuwają. Pole magnetyczne rozciąga się w przestrzeni kilkudziesięciu tysięcy kilometrów od Ziemi. Dzięki niemu nie dociera do nas np. zabójcze promieniowanie kosmiczne i cząstki wiatru słonecznego.
Jakie byłyby konsekwencje przebiegunowania?
Raz na jakiś czas, a konkretnie 3 do 7 razy w ciągu każdego miliona lat, dochodzi do przebiegunowania Ziemi, czyli zamiany miejscami biegunów magnetycznych. Po raz ostatni zdarzyło się to 780 tys. lat temu. Nie wiadomo, dlaczego to zjawisko występuje, nie mieliśmy również jeszcze nigdy okazji do jego obserwacji, trudno więc dokładnie przewidzieć, jakie konsekwencje miałoby ono dla życia na Ziemi.
Wiadomo jednak, że położenie biegunów magnetycznych ma znaczenie dla wielu gatunków ssaków i ptaków, które w okresie swoich wędrówek kierują się m.in. właśnie tym wskaźnikiem. Naukowcy podejrzewają, że przebiegunowanie może zaburzać migracje tych zwierząt, a nawet doprowadzić do wyginięcia całych gatunków.
Zamiana biegunów magnetycznych spowodowałaby także poważne komplikacje związane z systemami nawigacyjnymi opartymi na odczytach pola magnetycznego. Tradycyjny kompas mógłby w takich warunkach „zwariować” i nie mielibyśmy z niego na dłuższą metę pożytku. Większość statków i samolotów oraz obsługa kontrolująca ich ruch korzysta obecnie jednak z systemów nawigacji satelitarnej, więc przebiegunowanie nie stanowiłoby powszechnego zagrożenia dla transportu na kuli ziemskiej.
Naukowcy nie wiedzą jednak, w jaki sposób zamiana biegunów wpłynie na natężenie pola magnetycznego wokół Ziemi. Gdyby osłabło, równałoby się to poważnej katastrofie. Docierający do nas wiatr słoneczny (choć jego działanie częściowo zniwelowałaby zapewne jonosfera) mógłby zniszczyć obecne w ziemskiej atmosferze i niezbędne nam do życia atomy tlenu i cząsteczki wody. Zjawisko takie obserwowano już na Wenus, która nie posiada magnetosfery.
Prawdopodobnie pole magnetyczne ulegnie jednak tylko nieznacznemu osłabieniu, a nie zupełnemu zanikowi. Może to spowodować częstsze zorze polarne oraz zakłócenia w funkcjonowaniu sieci energetycznych i urządzeń elektronicznych.
Czy proces zamiany biegunów magnetycznych już się rozpoczął?
Pomiary natężenia ziemskiego pola magnetycznego wskazują, że osłabło ono w ciągu ostatnich 150 lat aż o 15 proc. Zdaniem naukowców może to stanowić pierwszą oznakę zbliżającego się przebiegunowania. Żeby dokładniej zbadać to zjawisko 22 listopada 2013 roku Europejska Agencja Kosmiczna (ESA) wysłała na orbitę trzy satelity, których zadaniem będzie szczegółowe monitorowanie natężenia naszego pola magnetycznego w ciągu najbliższych czterech lat. Uzyskane w ten sposób dane pomogą badaczom ustalić, czy zamiana biegunów magnetycznych Ziemi faktycznie właśnie się zaczyna.
Przebiegunowanie, choć nieuchronnie się zbliża, nie nastąpi gwałtownie. Proces zamiany biegunów magnetycznych i ich ustabilizowanie się w nowym położeniu może potrwać nawet kilka tysięcy lat.
Ruch znajdujących się w płynnym jądrze Ziemi ładunków elektrycznych powoduje powstanie pola magnetycznego wokół planety. Pole to ma dwa bieguny, które znajdują się niedaleko biegunów geograficznych, jednak nie pokrywają się z nimi dokładnie, a na dodatek stale nieznacznie się przesuwają. Pole magnetyczne rozciąga się w przestrzeni kilkudziesięciu tysięcy kilometrów od Ziemi. Dzięki niemu nie dociera do nas np. zabójcze promieniowanie kosmiczne i cząstki wiatru słonecznego.
Jakie byłyby konsekwencje przebiegunowania?
Raz na jakiś czas, a konkretnie 3 do 7 razy w ciągu każdego miliona lat, dochodzi do przebiegunowania Ziemi, czyli zamiany miejscami biegunów magnetycznych. Po raz ostatni zdarzyło się to 780 tys. lat temu. Nie wiadomo, dlaczego to zjawisko występuje, nie mieliśmy również jeszcze nigdy okazji do jego obserwacji, trudno więc dokładnie przewidzieć, jakie konsekwencje miałoby ono dla życia na Ziemi.
Wiadomo jednak, że położenie biegunów magnetycznych ma znaczenie dla wielu gatunków ssaków i ptaków, które w okresie swoich wędrówek kierują się m.in. właśnie tym wskaźnikiem. Naukowcy podejrzewają, że przebiegunowanie może zaburzać migracje tych zwierząt, a nawet doprowadzić do wyginięcia całych gatunków.
Zamiana biegunów magnetycznych spowodowałaby także poważne komplikacje związane z systemami nawigacyjnymi opartymi na odczytach pola magnetycznego. Tradycyjny kompas mógłby w takich warunkach „zwariować” i nie mielibyśmy z niego na dłuższą metę pożytku. Większość statków i samolotów oraz obsługa kontrolująca ich ruch korzysta obecnie jednak z systemów nawigacji satelitarnej, więc przebiegunowanie nie stanowiłoby powszechnego zagrożenia dla transportu na kuli ziemskiej.
Naukowcy nie wiedzą jednak, w jaki sposób zamiana biegunów wpłynie na natężenie pola magnetycznego wokół Ziemi. Gdyby osłabło, równałoby się to poważnej katastrofie. Docierający do nas wiatr słoneczny (choć jego działanie częściowo zniwelowałaby zapewne jonosfera) mógłby zniszczyć obecne w ziemskiej atmosferze i niezbędne nam do życia atomy tlenu i cząsteczki wody. Zjawisko takie obserwowano już na Wenus, która nie posiada magnetosfery.
Prawdopodobnie pole magnetyczne ulegnie jednak tylko nieznacznemu osłabieniu, a nie zupełnemu zanikowi. Może to spowodować częstsze zorze polarne oraz zakłócenia w funkcjonowaniu sieci energetycznych i urządzeń elektronicznych.
Czy proces zamiany biegunów magnetycznych już się rozpoczął?
Pomiary natężenia ziemskiego pola magnetycznego wskazują, że osłabło ono w ciągu ostatnich 150 lat aż o 15 proc. Zdaniem naukowców może to stanowić pierwszą oznakę zbliżającego się przebiegunowania. Żeby dokładniej zbadać to zjawisko 22 listopada 2013 roku Europejska Agencja Kosmiczna (ESA) wysłała na orbitę trzy satelity, których zadaniem będzie szczegółowe monitorowanie natężenia naszego pola magnetycznego w ciągu najbliższych czterech lat. Uzyskane w ten sposób dane pomogą badaczom ustalić, czy zamiana biegunów magnetycznych Ziemi faktycznie właśnie się zaczyna.
Przebiegunowanie, choć nieuchronnie się zbliża, nie nastąpi gwałtownie. Proces zamiany biegunów magnetycznych i ich ustabilizowanie się w nowym położeniu może potrwać nawet kilka tysięcy lat.
Cameron ograniczy prawa imigrantów do świadczeń
Premier Wielkiej Brytanii David Cameron ogłosił w środę listę propozycji mających na celu zacieśnienie polityki migracyjnej wobec nowo przybyłych imigrantów z Unii Europejskiej. Zmiany utrudnią im dostęp do świadczeń i ułatwią ich deportację z kraju.
Cameron napisał w "Financial Times", że swobodny dostęp do brytyjskiego rynku pracy nie może być nieograniczony i w ramach planowanych rozmów z Brukselą na temat nowego statusu członkowskiego Wielkiej Brytanii Londyn będzie dążył do większej kontroli w tym zakresie.
Najważniejsza z propozycji Camerona przewiduje, że nowo przybyli imigranci z UE będą musieli odczekać trzy miesiące zanim będzie im wolno ubiegać się o świadczenia socjalne. Zapomogę dla bezrobotnych otrzymają na sześć miesięcy, a po upływie tego okresu, jeśli chcą ją nadal otrzymywać, będą musieli udowodnić, że mają realistyczną perspektywę zatrudnienia.
Ubiegając się o niektóre świadczenia (np. income suport - zapomoga przysługująca nisko opłacanym pracownikom), imigranci będą musieli spełnić wymogi specjalnego testu, oceniającego ich zarobkowy potencjał (ang. minimum earnings threshold). Bezdomni i żebracy będą deportowani z kraju i objęci rocznym zakazem wjazdu.
Rząd brytyjski we współpracy z innymi podobnie myślącymi rządami UE będzie pracował nad zmianą zasady o swobodnym przepływie siły roboczej w ramach UE. Zdaniem Camerona powinna ona obejmować tylko te kraje, w których średnia przychodów na głowę mieszkańca jest zbliżona do unijnej średniej.
"Nadszedł czas, by przyjąć nowe zasady oparte na założeniu, że swobodne przemieszczanie się siły roboczej, będące jedną z głównych zasad UE, nie może być bezwarunkowe" - zaznaczył Cameron w artykule.
1 stycznia 2014 r. wygasa przejściowy okres wprowadzony wobec Bułgarów i Rumunów w dostępie do unijnego rynku pracy. Ośrodek Migration Watch ocenia, że przez pięć lat po zniesieniu ograniczeń do Wielkiej Brytanii przyjedzie 250 tys. obywateli tych państw.
Lider eurosceptycznej partii UKIP Nigel Farage uznał, że propozycje Camerona nie idą wystarczająco daleko. W szczególności trzymiesięczny okres, w którym nowo przybyli imigranci nie mogą występować o świadczenia, uznał za zbyt krótki.
Nick Clegg, lider liberałów i koalicyjny partner Partii Konserwatywnej Camerona, uznał propozycje za "rozsądne i uzasadnione", podkreślając, że prawo do pracy i prawo do świadczeń to dwie różne sprawy. Grupa 40 posłów Partii Konserwatywnej podpisała się pod wnioskiem o utrzymanie ograniczeń w dostępie Rumunów i Bułgarów do brytyjskiego rynku pracy do 2018 r.
Cytowany przez BBC4 komisarz UE ds. zatrudnienia Laszlo Andor zaapelował do rządu Camerona, by "nie podsycał (antyimigracyjnej) histerii", proponowane przez niego rozwiązania uznał za początek "równi pochyłej", a brytyjską publiczną debatę na temat migracji - za stronniczą.
Cameron napisał w "Financial Times", że swobodny dostęp do brytyjskiego rynku pracy nie może być nieograniczony i w ramach planowanych rozmów z Brukselą na temat nowego statusu członkowskiego Wielkiej Brytanii Londyn będzie dążył do większej kontroli w tym zakresie.
Najważniejsza z propozycji Camerona przewiduje, że nowo przybyli imigranci z UE będą musieli odczekać trzy miesiące zanim będzie im wolno ubiegać się o świadczenia socjalne. Zapomogę dla bezrobotnych otrzymają na sześć miesięcy, a po upływie tego okresu, jeśli chcą ją nadal otrzymywać, będą musieli udowodnić, że mają realistyczną perspektywę zatrudnienia.
Ubiegając się o niektóre świadczenia (np. income suport - zapomoga przysługująca nisko opłacanym pracownikom), imigranci będą musieli spełnić wymogi specjalnego testu, oceniającego ich zarobkowy potencjał (ang. minimum earnings threshold). Bezdomni i żebracy będą deportowani z kraju i objęci rocznym zakazem wjazdu.
Rząd brytyjski we współpracy z innymi podobnie myślącymi rządami UE będzie pracował nad zmianą zasady o swobodnym przepływie siły roboczej w ramach UE. Zdaniem Camerona powinna ona obejmować tylko te kraje, w których średnia przychodów na głowę mieszkańca jest zbliżona do unijnej średniej.
"Nadszedł czas, by przyjąć nowe zasady oparte na założeniu, że swobodne przemieszczanie się siły roboczej, będące jedną z głównych zasad UE, nie może być bezwarunkowe" - zaznaczył Cameron w artykule.
1 stycznia 2014 r. wygasa przejściowy okres wprowadzony wobec Bułgarów i Rumunów w dostępie do unijnego rynku pracy. Ośrodek Migration Watch ocenia, że przez pięć lat po zniesieniu ograniczeń do Wielkiej Brytanii przyjedzie 250 tys. obywateli tych państw.
Lider eurosceptycznej partii UKIP Nigel Farage uznał, że propozycje Camerona nie idą wystarczająco daleko. W szczególności trzymiesięczny okres, w którym nowo przybyli imigranci nie mogą występować o świadczenia, uznał za zbyt krótki.
Nick Clegg, lider liberałów i koalicyjny partner Partii Konserwatywnej Camerona, uznał propozycje za "rozsądne i uzasadnione", podkreślając, że prawo do pracy i prawo do świadczeń to dwie różne sprawy. Grupa 40 posłów Partii Konserwatywnej podpisała się pod wnioskiem o utrzymanie ograniczeń w dostępie Rumunów i Bułgarów do brytyjskiego rynku pracy do 2018 r.
Cytowany przez BBC4 komisarz UE ds. zatrudnienia Laszlo Andor zaapelował do rządu Camerona, by "nie podsycał (antyimigracyjnej) histerii", proponowane przez niego rozwiązania uznał za początek "równi pochyłej", a brytyjską publiczną debatę na temat migracji - za stronniczą.
Subskrybuj:
Posty (Atom)