piątek, 29 listopada 2013

Cenowa rewolucja w Tesco

W 150 z ponad 400 sklepów Tesco są już elektroniczne etykiety zamiast papierowych. Do końca roku ma je wprowadzić kolejne 150 placówek - informuje "Rzeczpospolita". 

Elektroniczne wyświetlacze oprócz wyświetlania ceny, przeliczają należność za kilogram lub litr oraz podają informację o tym, że produkt jest nowy lub objęty promocją. 

W dużych hipermarketach tygodniowo jest często nawet kilkaset promocji, co powoduje, że trzeba zmienić sporą ilość cen. Do tej pory wraz z każdą zmianą ceny trzeba było dokonać zmiany w systemie komputerowym, oraz wydrukować ją i fizycznie umieścić etykietę przy półce. 

- To wymagało czasu i mogło, w rzadkich przypadkach, pociągać za sobą niezgodność ceny systemowej i tej przy półce. Etykiety elektroniczne eliminują tę niedogodność - dziennik cytuje Tesco.

Jak zauważa gazeta, elektroniczne etykiety zmniejszają ryzyko pomyłki ze strony klienta i sklepu. Sytuacja, że przy kasie zapłacimy więcej lub mniej niż pokazuje cena na półce to już przeszłość. 

Do końca roku TESCO chce wprowadzić takie etykiety do ponad 300 sklepów w całej Polsce. Poza ceną na wyświetlaczy znajdzie się także taka informacja jak "nowość" czy "promocja". Tesco podaje, że nowe rozwiązanie jest nie tylko korzystne dla klientów i znacząco ogranicza możliwość pomyłki, ale także jest proekologiczne. Dzięki wyświetlaczom odpada konieczność drukowania etykiet, co oznacza mniejsze zużycie tonerów i przede wszystkim papieru. 





czwartek, 28 listopada 2013

Prawo pracy: co się zmieni w 2014 roku?

Przyszły rok przyniesie ważne zmiany w prawie pracy, które wpłyną zarówno na sytuację pracodawców, jak i pracowników. Do najważniejszych należą podniesienie płacy minimalnej, elastyczny czas pracy czy reforma urzędów pracy, która ma pomoc w skuteczniejszej walce z bezrobociem. 

Wyższa płaca minimalna 

Wynagrodzenie minimalne wzrośnie od 1 stycznia 2014 roku i będzie wynosiło 1680 zł brutto. Przepisy dotyczące najniższej płacy dotyczą tylko pracowników zatrudnionych na umowę o pracę. Tym regulacjom nie podlegają osoby pracujące w oparciu o umowy cywilnoprawne. 

Z kolei płaca dla pracownika w pierwszym roku pracy nie może być niższa niż 80 proc. minimalnego wynagrodzenia, czyli w nowym roku będzie to przynajmniej niż 1344 zł brutto. 

Trzeba też pamiętać, że wynagrodzenie zasadnicze pracownika może być niższe od płacy minimalnej. Wlicza się do niej bowiem jeszcze m.in. premie, nagrody czy dodatek za przepracowane godziny nocne. Do jej wysokości nie zalicza się z kolei nagród jubileuszowych, odpraw emerytalnych czy rentownych oraz nadgodzin. 

Kwota 1680 zł brutto to 1237,2 zł „na rękę”, w stosunku do tego roku zwiększa się o 55,82 zł netto. Od 2003 roku, kiedy wynosiła 800 zł brutto, poszła w górę ponad dwukrotnie. 


Wynagrodzenie minimalne stanowi przedmiot uzgodnień w ramach obrad Komisji Trójstronnej, czyli przedstawicieli związków zawodowych, organizacji pracodawców i strony rządowej. Ustalane zostaje do 15 lipca, a do 15 września Prezes Rady Ministrów wydaje na ten temat obwieszczenie w Monitorze Polskim. 

Zmiany wysokości świadczeń pracowniczych 

Podniesienie wynagrodzenia minimalnego do poziomu 1680 zł brutto spowoduje wzrost świadczeń pracowniczych, które obliczane są jako jego procent lub wielokrotność. Zwiększą się więc m.in. takie świadczenia, jak: 

- maksymalna wysokość odprawy pieniężnej dla pracownika zwalnianego z pracy z przyczyn niedotyczących pracowników – zgodnie z przepisami nie może ona przekroczyć 15-krotności minimalnego wynagrodzenia. W 2014 roku wyniesie 25,2 tys. zł; 

- wyższy dodatek za pracę w porze nocnej – stanowi 20 proc. stawki godzinowej wynikającej z minimalnego wynagrodzenia. Przy pensji minimalnej w wysokości 1680 zł brutto, wyniesie 2 zł. Wyjątkiem będzie luty, w którym wzrośnie on do 2,1 zł. Dodatek za pracę nocną wliczany jest do pensji minimalnej; 

- wysokość odszkodowania dla pracownika, w związku z naruszeniem zasady równego traktowania przy zatrudnieniu. Zgodnie z art. 183d k.p nie może być ono niższe niż płaca minimalna, czyli wyniesie co najmniej 1680 zł; 

- wynagrodzenia za czas przestoju, który nastąpił z przyczyn niezawinionych przez pracownika; 

- kwoty wynagrodzenia wolne od potrąceń z różnych tytułów. 

Niższe dopłaty do pensji 

Od przyszłego roku wszyscy pracodawcy otrzymają dofinansowanie do wynagrodzeń niepełnosprawnych pracowników w takiej samej wysokości. Będzie ono równe dla firm funkcjonujących zarówno na tzw. otwartym, jak i chronionym rynku pracy. Najbardziej stracą ci, którzy posiadają status zakładu pracy chronionej (ZPChr). Przysługuje im aktualnie dopłata w wysokości 1,5 tys. i 2,7 tys. Od stycznia będzie to odpowiednio 960 zł (obniżka o 540 zł) i 1920 zł (mniej o 780 zł). W przypadku pracowników z niskim stopniem niepełnosprawności dofinansowanie zmniejszy się jedynie o 120 zł, z 600 zł do 480 zł. Dopłata do wynagrodzenia osób o umiarkowanym stopniu niepełnosprawności zmniejszy się o 90 zł, do poziomu 960 zł. 

Na jednolitych kwotach dopłat skorzystają firmy nie będące ZPChr. Na pracowników ze znacznym stopniem niepełnosprawności otrzymywać będą bowiem o 30 zł, a z niskim o 60 zł więcej niż dotychczas.



Używanie Google Glass grozi mandatami, zakazem wstępu, wyproszeniem z lokalu

Jeszcze zanim okulary Google Glass trafiły na rynek, niektóre podmioty gospodarcze podejmują kroki mające na celu obronę przed tym produktem. Bar Lost Lake Cafe & Lounge w Seattle (USA) postanowił zawczasu wystosować oświadczenie, w którym stwierdza, że okulary Google Glass nie są w tym miejscu mile widziane. Samo oświadczenie daje podstawy do tego aby sądzić, że bar poważnie do sprawy podchodzi.
W oświadczeniu czytamy "Uprzejmie prosimy naszych klientów o zaniechanie noszenia i używania okularów Google Glass w Lost Lake. Prosimy także abyście nie filmowali kogokolwiek z wykorzystaniem jakiegokolwiek typu techniki. Jeśli będziesz wewnątrz z okularami Google Glass na sobie, filmował lub fotografował innych ludzi, bez ich pozwolenia, zostaniesz poproszony o zaprzestanie lub wyjście." Warto zauważyć, że do tego momentu jest całkiem miło i przyjemnie. Następne dwa zdania jednak idą już w innym kierunku. Ekipa baru dodaje, że "Jeśli zostaniesz poproszony o wyjście, to na litość boską, nie zaczynaj wykrzykiwać o swoich "prawach". Po prostu zamknij się i wyjdź, zanim sprawy przyjmą gorszy wymiar".
Lost Lake Cafe & Lounge to drugie już miejsce w Seattle (przynajmniej takie, o którym wiadomo), które oficjalnie zakazało korzystania z Google Glass. W marcu podobny zakaz wprowadziła kawiarnia 5 Point Cafe. W czym może być problem? Oczywiście z jednej strony używanie Google Glass przy stole przez niektórych może zostać uznane za nietakt. Z drugiej jednak jest poważniejsza sprawa, bo kwestia prywatności. W barze, kawiarni czy restauracji pozostali goście mogą czuć się niekomfortowo widząc osobę z Google Glass i nie wiedząc, czy przypadkiem właśnie w danej chwili nie są nagrywani. Nawet zwykła wymiana spojrzeń może wzbudzać podejrzenia.
Google Glass zaczyna też już sprawiać problemy nawet samym użytkownikom. Zaledwie parę tygodni temu w Los Angeles kobieta została ukrana za to, że używała Google Glass prowadząc jednocześnie samochód. Sprawa dość kontrowersyjna, ale taki bieg rzeczy raczej jest nieunikniony. W wielu krajach zakazane jest rozmawianie przez telefon, w trakcie jazdy samochodem (jako kierowca). Google Glass najwyraźniej automatycznie może wpadać do tej samej kategorii co smartfony i tradycyjne "komórki", o czym już jedna osoba (na swoje nieszczęście) miała okazję przekonać się. Ukarana mandatem Cecilia Abadie opublikowała swoją "pamiątkę" w internecie.
Cecilia nie tylko przekroczyła dozwoloną prędkość, ale dodatkowo została ukarana za, cytuję "Driving with Monitor visible to Driver (Google Glass)", a więc kierowanie z monitorem w polu widzenia kierowcy - czynność w amerykańskim stanie Kalifornia zakazaną.
Jeżeli kolejne podmioty gospodarcze, działające jako lokale publiczne, a więc np. restauracje, bary, kawiarnie, sklepy, kina, kasyna, itd., zaczną zakazywać noszenia Google Glass, to czy urządzenie to nie okaże się skazane na porażkę? Jeżeli urządzenie będzie w wielu miejscach niemile widziane, to potencjalny nabywca może zawczasu zrezygnować z jego zakupu.
pclab.pl


Rewolucja w spadkach

Komisja Kodyfikacyjna Prawa Cywilnego zapowiada koniec testamentów ustnych oraz ograniczenie prawa do zachowku. A to dopiero początek wielkich zmian w dziedziczeniu. 


Ideą testamentu ustnego było to, aby osoby, które znalazły się w nadzwyczajnej sytuacji mogły sporządzić swoją ostatnią wolę. Tak działo się w momencie, gdy spodziewano się rychłej śmierci danej osoby. Niestety, mechanizm ten był nadmiernie wykorzystywany przez oszustów, którzy chcieli ubiec ustawowych spadkobierców i zagarnąć spadek - pisze "Dziennik Gazeta Prawna" 

Jak podkreśla Waldemar Żurek, członek Krajowej Rady Sądownictwa nikt nie ucierpi na planowanych zmianach, bo nawet jeżeli spadkobierca nie jest w stanie napisać testamentu własnoręcznie, zawsze można wezwać notariusza, który przyjedzie do domu czy do szpitala i sporządzi testament notarialny. 


Jednocześnie członek Rady dodaje, że wszystkie testamenty ustne, które badał, okazały się sfałszowane. 

Z planami Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego nie zgadza się Roman Nowosielski z Kancelarii Nowosielski, Gotkowicz i Partnerzy. Wskazuje na to, że są zarówno sytuacje, w których spadkodawca może sporządzić tylko taki testament, jak i na to, iż prawo pozwala na skuteczną kontrolę prawdziwości testamentów ustnych. 

Komisja planuje ma w planach ograniczenie prawa do zachowku i wprowadzenie wspólnych testamentów małżonków. W przypadku zachowku ma zostać znacząco ograniczony krąg osób do niego uprawnionych. Mogłyby z niego korzystać tylko dzieci i małżonkowie. Nie wiadomo, jak nowe przepisy potraktują rodziców spadkodawcy. Najwięcej zwolenników ma propozycja, by mieli do niego prawo tylko wówczas, gdy znajdą się sytuacji, która "uzasadniałaby przyznanie im świadczeń alimentacyjnych od dziecka". 


Kolejną zmianą, nad którą debatuje Komisja Kodyfikacyjna Prawa Cywilnego, są zasady odpowiedzialności spadkobierców za długi spadkowe oraz przepisy mówiące o dziedziczeniu pomiędzy małżonkami, jednak nie ma podjętych jeszcze decyzji, jak te zmiany mają wyglądać. Pojawiły się też propozycje, aby zmienić zasady dziedziczenia ustawowego po bezdzietnych małżonkach. Teraz z wdową albo wdowcem dziedziczy rodzeństwo zmarłego. Komisja proponuje zaś, aby ten krąg zawęzić jedynie do małżonka.

Kolejnym pomysłem Komisji jest wprowadzenie tzw. substytucji powierniczej. Umożliwi ona spadkodawcy zdecydowanie o tym, co będzie się działo z jego majątkiem nie tylko zaraz po śmierci, ale również po śmierci jego spadkobierców. Dla przykładu - będzie mógł w testamencie zapisać mieszkanie drugiej żonie, a w ramach substytucji powierniczej wskaże, że po jej śmierci przypadnie ono jego synowi z pierwszego małżeństwa. Dziedzicząca mieszkanie zostanie spadkobiercą powierniczym i będzie mogła swobodnie korzystać z lokalu, wynajmować go, ale nie będzie mogła go sprzedać ani rozporządzić nim na wypadek swojej śmierci i np. zapisać w testamencie innej osobie niż wskazana przez spadkodawcę, po którym je odziedziczyła.

Najbardziej zaawansowane są prace komisji nad projektem zmian przepisów dotyczących odpowiedzialności za długi spadkowe. Projekt przewiduje, że w trakcie niezłożenia przez spadkobierców w ciągu sześciu miesięcy oświadczenia o sposobie przyjęcia spadku będzie dochodziło do automatycznego przyjęcia go z dobrodziejstwem inwentarza. W razie przyjęcia spadku w taki sposób spadkobierca poniesie odpowiedzialność za długi spadkowe tylko do wartości odziedziczonego majątku, a nie jak obecnie bez ograniczeń, co powoduje, że spadkobiercy muszą niekiedy za długi spadkodawcy płacić z własnej kieszeni. 





środa, 27 listopada 2013

Przebiegunowanie Ziemi właśnie się zaczyna?

Pole magnetyczne naszej planety sukcesywnie słabnie. Nie jest to gwałtowne zjawisko, ale naukowcy są zaniepokojeni, ponieważ może to oznaczać, że rozpoczął się proces przebiegunowania Ziemi. Jakie konsekwencje miałoby to dla jej mieszkańców? 

Ruch znajdujących się w płynnym jądrze Ziemi ładunków elektrycznych powoduje powstanie pola magnetycznego wokół planety. Pole to ma dwa bieguny, które znajdują się niedaleko biegunów geograficznych, jednak nie pokrywają się z nimi dokładnie, a na dodatek stale nieznacznie się przesuwają. Pole magnetyczne rozciąga się w przestrzeni kilkudziesięciu tysięcy kilometrów od Ziemi. Dzięki niemu nie dociera do nas np. zabójcze promieniowanie kosmiczne i cząstki wiatru słonecznego. 


Jakie byłyby konsekwencje przebiegunowania? 

Raz na jakiś czas, a konkretnie 3 do 7 razy w ciągu każdego miliona lat, dochodzi do przebiegunowania Ziemi, czyli zamiany miejscami biegunów magnetycznych. Po raz ostatni zdarzyło się to 780 tys. lat temu. Nie wiadomo, dlaczego to zjawisko występuje, nie mieliśmy również jeszcze nigdy okazji do jego obserwacji, trudno więc dokładnie przewidzieć, jakie konsekwencje miałoby ono dla życia na Ziemi. 

Wiadomo jednak, że położenie biegunów magnetycznych ma znaczenie dla wielu gatunków ssaków i ptaków, które w okresie swoich wędrówek kierują się m.in. właśnie tym wskaźnikiem. Naukowcy podejrzewają, że przebiegunowanie może zaburzać migracje tych zwierząt, a nawet doprowadzić do wyginięcia całych gatunków. 

Zamiana biegunów magnetycznych spowodowałaby także poważne komplikacje związane z systemami nawigacyjnymi opartymi na odczytach pola magnetycznego. Tradycyjny kompas mógłby w takich warunkach „zwariować” i nie mielibyśmy z niego na dłuższą metę pożytku. Większość statków i samolotów oraz obsługa kontrolująca ich ruch korzysta obecnie jednak z systemów nawigacji satelitarnej, więc przebiegunowanie nie stanowiłoby powszechnego zagrożenia dla transportu na kuli ziemskiej. 

Naukowcy nie wiedzą jednak, w jaki sposób zamiana biegunów wpłynie na natężenie pola magnetycznego wokół Ziemi. Gdyby osłabło, równałoby się to poważnej katastrofie. Docierający do nas wiatr słoneczny (choć jego działanie częściowo zniwelowałaby zapewne jonosfera) mógłby zniszczyć obecne w ziemskiej atmosferze i niezbędne nam do życia atomy tlenu i cząsteczki wody. Zjawisko takie obserwowano już na Wenus, która nie posiada magnetosfery.

Prawdopodobnie pole magnetyczne ulegnie jednak tylko nieznacznemu osłabieniu, a nie zupełnemu zanikowi. Może to spowodować częstsze zorze polarne oraz zakłócenia w funkcjonowaniu sieci energetycznych i urządzeń elektronicznych. 

Czy proces zamiany biegunów magnetycznych już się rozpoczął? 

Pomiary natężenia ziemskiego pola magnetycznego wskazują, że osłabło ono w ciągu ostatnich 150 lat aż o 15 proc. Zdaniem naukowców może to stanowić pierwszą oznakę zbliżającego się przebiegunowania. Żeby dokładniej zbadać to zjawisko 22 listopada 2013 roku Europejska Agencja Kosmiczna (ESA) wysłała na orbitę trzy satelity, których zadaniem będzie szczegółowe monitorowanie natężenia naszego pola magnetycznego w ciągu najbliższych czterech lat. Uzyskane w ten sposób dane pomogą badaczom ustalić, czy zamiana biegunów magnetycznych Ziemi faktycznie właśnie się zaczyna. 

Przebiegunowanie, choć nieuchronnie się zbliża, nie nastąpi gwałtownie. Proces zamiany biegunów magnetycznych i ich ustabilizowanie się w nowym położeniu może potrwać nawet kilka tysięcy lat. 


Cameron ograniczy prawa imigrantów do świadczeń

Premier Wielkiej Brytanii David Cameron ogłosił w środę listę propozycji mających na celu zacieśnienie polityki migracyjnej wobec nowo przybyłych imigrantów z Unii Europejskiej. Zmiany utrudnią im dostęp do świadczeń i ułatwią ich deportację z kraju. 

Cameron napisał w "Financial Times", że swobodny dostęp do brytyjskiego rynku pracy nie może być nieograniczony i w ramach planowanych rozmów z Brukselą na temat nowego statusu członkowskiego Wielkiej Brytanii Londyn będzie dążył do większej kontroli w tym zakresie. 

Najważniejsza z propozycji Camerona przewiduje, że nowo przybyli imigranci z UE będą musieli odczekać trzy miesiące zanim będzie im wolno ubiegać się o świadczenia socjalne. Zapomogę dla bezrobotnych otrzymają na sześć miesięcy, a po upływie tego okresu, jeśli chcą ją nadal otrzymywać, będą musieli udowodnić, że mają realistyczną perspektywę zatrudnienia. 

Ubiegając się o niektóre świadczenia (np. income suport - zapomoga przysługująca nisko opłacanym pracownikom), imigranci będą musieli spełnić wymogi specjalnego testu, oceniającego ich zarobkowy potencjał (ang. minimum earnings threshold). Bezdomni i żebracy będą deportowani z kraju i objęci rocznym zakazem wjazdu. 

Rząd brytyjski we współpracy z innymi podobnie myślącymi rządami UE będzie pracował nad zmianą zasady o swobodnym przepływie siły roboczej w ramach UE. Zdaniem Camerona powinna ona obejmować tylko te kraje, w których średnia przychodów na głowę mieszkańca jest zbliżona do unijnej średniej. 


"Nadszedł czas, by przyjąć nowe zasady oparte na założeniu, że swobodne przemieszczanie się siły roboczej, będące jedną z głównych zasad UE, nie może być bezwarunkowe" - zaznaczył Cameron w artykule. 

1 stycznia 2014 r. wygasa przejściowy okres wprowadzony wobec Bułgarów i Rumunów w dostępie do unijnego rynku pracy. Ośrodek Migration Watch ocenia, że przez pięć lat po zniesieniu ograniczeń do Wielkiej Brytanii przyjedzie 250 tys. obywateli tych państw. 

Lider eurosceptycznej partii UKIP Nigel Farage uznał, że propozycje Camerona nie idą wystarczająco daleko. W szczególności trzymiesięczny okres, w którym nowo przybyli imigranci nie mogą występować o świadczenia, uznał za zbyt krótki. 

Nick Clegg, lider liberałów i koalicyjny partner Partii Konserwatywnej Camerona, uznał propozycje za "rozsądne i uzasadnione", podkreślając, że prawo do pracy i prawo do świadczeń to dwie różne sprawy. Grupa 40 posłów Partii Konserwatywnej podpisała się pod wnioskiem o utrzymanie ograniczeń w dostępie Rumunów i Bułgarów do brytyjskiego rynku pracy do 2018 r.

Cytowany przez BBC4 komisarz UE ds. zatrudnienia Laszlo Andor zaapelował do rządu Camerona, by "nie podsycał (antyimigracyjnej) histerii", proponowane przez niego rozwiązania uznał za początek "równi pochyłej", a brytyjską publiczną debatę na temat migracji - za stronniczą.




Nie prowadziłeś samochodu? I tak dostaniesz mandat

W powszechnej świadomości utrwaliło się przekonanie, że „zdobywanie” mandatów jest domeną kierowców. Owszem – to na kierowcy spoczywa odpowiedzialność za prowadzenie samochodu, więc to on musi liczyć się z karami za ewentualne wykroczenia. Jednak od każdej reguły jest wyjątek – bywają sytuacje, w których mandat może powędrować bezpośrednio do pasażera.

Choć kierowca odpowiada za bezpieczeństwo swoich pasażerów to jednak nie jest to odpowiedzialność bezgraniczna. Klasycznym przykładem jest tu kwestia zapinania pasów, która była przedmiotem niejednej dyskusji prowadzonej przez zmotoryzowanych. Kto płaci za niezapięte pasy? Kierowca czy pasażer, który postanowił ich nie używać?

Każdy za siebie
Za niekorzystanie z pasów grozi mandat opiewający na sumę 100 zł. Nietrudno policzyć, że przy czwórce łamiących prawo pasażerów uzbiera się już 400 zł kary. Kierowcy mogą jednak odetchnąć z ulgą: za jazdę bez zapiętych pasów bezpieczeństwa mandat należy się osobie, która nie dopełniła tego obowiązku. Jeżeli z pasów nie korzysta kierowca – to płaci kierowca; jeżeli pasażer – to on otrzymuje karę.

– Należy tu zaznaczyć, że prawo wskazuje osoby, które są zwolnione z obowiązku zapinania pasów. Nalezą do nich kobiety w widocznej ciąży, a także osoby, które posiadają odpowiednie orzeczenie lekarskie – mówi Katarzyna Florkowska z serwisu Korkowo.pl – Pełen katalog osób zwolnionych z tego obowiązku znajduje się w Kodeksie Drogowym w artykule 29.
Kosztowny pasażer
W tym miejscu trzeba wspomnieć o innej ważnej z punktu widzenia kierowcy kwestii. Może zdarzyć się tak, że w jakiejś mierze odpowiedzą oni za niesubordynację swoich pasażerów. Dlaczego? Bo funkcjonariusz policji może dodatkowo ukarać ich za kierowanie pojazdem przewożącym pasażerów nie korzystających z pasów bezpieczeństwa (art. 45 ust. 2 pkt 3 Ustawy z dnia 20 czerwca 1997r. Prawo o ruchu drogowym). Mandat za takie przewinienie wynosi 100 zł. Lepiej więc zawczasu wyegzekwować od pasażerów zapinanie pasów a potem spokojnie ruszyć w drogę. Po pierwsze podniesie to poziom bezpieczeństwa załogi, a po drugie uchroni portfele podróżnych przed dodatkowymi wydatkami.
Promile kierowcy – wina pasażera?
Istnieje jeszcze inny, warty wspomnienia przypadek, w którym odpowiedzialność kierowcy idzie w parze z odpowiedzialnością innych osób. Ma to związek z sytuacją, w której pijany kierowca wsiada za kółko i rusza w trasę. Kodeks wykroczeń w artykule 96 mówi, że karze grzywny za „dopuszczenie do prowadzenia pojazdu osoby znajdującej się w stanie po użyciu alkoholu” podlega także właściciel czy posiadacz pojazdu. Trzeba więc uważać komu powierza się auto.
To jednak nie wszystko. Odpowiedzialność za szkody wyrządzone przez pijanego kierowcę może stać się też udziałem pasażera – co widać w orzecznictwie. Osoba, która decyduje się na jazdę z kierowcą będącym pod wpływem alkoholu, przyczynia się do szkody, która może zaistnieć w razie wypadku – pod warunkiem, że szkoda ta pozostanie w związku z nietrzeźwością kierowcy. Wykazanie odpowiedzialności pasażera może być długotrwałym i żmudnym procesem, ale jest możliwe i przykre w konsekwencjach. Lepiej zapobiegać takim ewentualnościom i stosować się do jednej zasady: osoba, która piła alkohol nie prowadzi auta. Proste i skuteczne.
(źródło: Korkowo.pl)

Kulinarna wojna dyskontów

Polacy, po modzie na tańce, stanęli przy garach. A że promocja na kurczaka to dla nas już za mało, więc od sklepów wymagamy gotowego przepisu stworzonego przez znane kulinarne nazwisko. Sieci handlowe walczą nie tylko ceną, ale też żeberkami w sosie barbecue, sałatką z krewetkami czy pieczonym serem brie. 

- Sklep bez kucharza to jak ryba bez roweru - śmieje się menadżer dużej polskiej sieci handlowej. W trakcie spowolnienia gospodarczego okazało się, że bojący się o swoją przyszłość, ale mający pracę Polak nie ma czasu zastanawiać się, co zje na obiad. Jednocześnie znudził mu się już schabowy z ziemniakami. Jest więc w stanie stanąć przy kuchennym blacie, jeśli przepis da się mu na tacy, a produkty nie obciążą jego zagrożonego zwolnieniem domowego budżetu. 

To nie przypadek, że kucharzy najpierw zatrudniły dyskonty. Pionierem była Biedronka, z którą Maciej Kuroń rozpoczął współpracę jeszcze w 2006 roku. Syn twórcy legendarnej kuroniówki, czyli darmowej zupy rozdawanej przez ministra pracy Jacka Kuronia, okazał się marketingowym strzałem w dziesiątkę, a jego książka "Smaczne dania z Biedronką" wydawniczym hitem. Proste przepisy polskiej kuchni plus prezentowana przy nich szacowana cena dań to było to, na co klienci dyskontu czekali. 
- Uświadomił milionom Polaków, że na bazie produktów dostępnych w Biedronce można stworzyć prawdziwe, kulinarne cuda i że dobre jedzenie dostępne jest dla każdego - mówi WP.PL Jakub Cichecki, dyrektor marketingu Jeronimo Martins Polska S.A. 

Bo Kuroń był też świetną zasłoną dymną dla produktów marek własnych Biedronki, które wówczas nie były zbyt dobrej jakości. Choć dziś się to zmieniło, to po śmierci kucharza dyskont nie zaprzestał drukowania w folderach reklamowych przepisów. Schedę po nim przejęli jego dwaj synowie: Jan i Jakub. Niektórzy śmieją się, że to już trzecie pokolenie Kuroniów, które żywi Polaków. 


Sukces wydawniczy i kulinarny Biedronki w tym roku przebić chce Lidl. Drugi co do wielkości dyskont właśnie ogłosił, że rozda klientom milion egzemplarzy książki współpracujących z nim kucharzy Pascala Brodnickiego i Karola Okrasy. Jest jednak jeden warunek - zakupy za minimum 300 zł.

- Z naszych badań wynika, że co czwarty klient gotował już z przepisami Pascala lub Okrasy. To setki tysięcy ludzi. Z tygodnia na tydzień widzimy też coraz większe zainteresowanie naszym specjalnie stworzonym serwisem internetowym - mówi Damian Jastrzębski, członek zarządu polskiego oddziału Lidla.

Według specjalistycznej firmy Kantar Media wydatki cennikowe, czyli bez rabatów, jakie pochłonąć musiała kampania reklamowa z udziałem dwóch kucharzy, mogą sięgać 120 mln zł. 


Początkowo przepisy miały dołączone wyceny. Dziś ich już jednak nie ma, bo dania proponowane przez Pascala i Okrasę są jednak droższe niż te z Biedronki. To kwestia nieco innego klienta. Biedronka daje proste polskie przepisy, Lidl stawia na kuchnię światową i bardziej skomplikowane potrawy.

- To my poprosiliśmy o usunięcie cen z folderów - mówi WP.PL Karol Okrasa. - To nie ona jest najważniejsza. Staramy się gotować w rozsądnej cenie, dlatego nie używamy homarów czy krabów. Nie sztuką jest ugotować potrawę z krewetek, ale zrobić coś zaskakującego z pospolitej polędwicy wieprzowej - dodaje.

Milion książek autorstwa dwóch kucharzy Lidla to już nie przelewki. Szefowie sklepu mówią o rewolucji w polskiej kuchni i zmianie nawyków żywieniowych. Nawet jeśli to tylko marketing, to liczby robią wrażenie. Średni nakład książki w naszym kraju to 4 tys., a ostatni hit wydawniczy "50 twarzy Greya" sprzedał się w 500 tys. egzemplarzy.

- Najbardziej popularna książka kucharska w całej historii Polski sprzedała się w 700 tys. egzemplarzy - dodaje Maciej Czechowicz z wydawnictwa Publicat.

Lidl z trwającej nieco ponad rok kampanii z Okrasą i Pascalem jest tak zadowolony, że zaraz po nich zatrudnił też cukiernika Pawła Małeckiego oraz sommeliera Michała Jancika. Przed sylwestrem i karnawałem do tego grona dołączyć mają jeszcze barmani.

Dyskonty nie szczędzą pieniędzy, bo kulinarni eksperci przyciągnąć do sklepu mają klienta z bardziej zasobnym portfelem. To dla nich tworzy się przepisy i promocje na hiszpańską kiełbaskę chorizo czy gęś w suszonych owocach. O krok dalej poszło Tesco, które nawet ziemniaka zaczęło przy pomocy Roberta Makłowicza promować jako produkt premium: inny ziemniak w tym sklepie jest do frytek, inny do gotowania, a jeszcze inny do zup.

Tesco, choć w Polsce ma problemy finansowe, zainwestowało w Roberta Makłowicza jeszcze więcej niż dyskonty. Nie tylko tworzy on przepisy dostępne na ulotkach, ale też swoim imieniem sygnuje marki własne, np. przyprawy czy oliwę z oliwek. Ponieważ jednak pilnuje swojego nazwiska, to zanim na jakimkolwiek produkcie pojawi się napis "Makłowicz", kucharz jedzie do fabryki, przygląda się procesowi produkcji i dopiero po tym wydaje - lub nie - zezwolenie na umieszczenie obok logo Tesco swojego wizerunku.

- Jak wynika z przeprowadzonych przez nas badań, produkty marek własnych z wizerunkiem Roberta Makłowicza zyskują sympatię wśród konsumentów. Niemal 80 proc. badanych uważa, że są to produkty dobrej jakości - mówi Jakub Jaremko z Tesco Polska.

Kucharze mają bowiem problem: z jednej strony ich fani oczekują od nich niezależności, ale z drugiej pieniądze od sieci handlowej kuszą. Karol Okrasa tłumaczy, że gotuje głównie z podstawowych produktów, takich jak mąka, jajka, masło. Dzięki temu stara się kontrolować jakość tego, co proponuje osobom przygotowującym jego przepisy.
- Jasne, że współpraca z Lidlem to jest produkt komercyjny. Noszę jednak biały kitel i moja etyka zawodowa nie pozwala wciskać mi komukolwiek kitu - mówi Okrasa.

Do zgrzytów jednak dochodzi. No bo jak wytłumaczyć, że w programie "Okrasa łamie przepisy", który ma promować tradycyjną polską kuchnię, autor na zakupy wybiera się do niemieckiego Lidla? Albo dlaczego po wizycie w ramach "Smakuj świat z Pascalem" w Namibii kucharz na koniec programu ląduje w Lidlu i tłumaczy, że wołowina jest wspaniała, po czym wyciąga z lodówki gotowe carpaccio wołowe?

Bo dla sieci handlowych przepis to za mało. Dyskonty dbają, by wszędzie tam, gdzie pojawiają się ich kucharze, ulokowano też sam sklep. Wszyscy zapewniają jednak, że sieci handlowe do ich przepisów nie dorzucają nic od siebie. Wtedy zrobiłoby się bowiem już mniej smacznie.


finanse.wp.pl

Uwaga. Robisz zakupy przez internet? Zmieniają się przepisy

E-konsument bezpieczniejszy, ale z chudszym portfelem

Kupując w internecie, będziemy lepiej chronieni. Sklep odda nam pieniądze nie tylko za zwrot towaru, ale również za przesyłkę, będziemy mieć też więcej czasu na odstąpienie od umowy. Zdaniem ekspertów wszystko ma swoją cenę, musimy więc spodziewać się podwyższenia cen w e-sklepach. 

Kupowałeś bilet lotniczy, a przewoźnik automatycznie doliczył ci ubezpieczenie? A może w sklepie internetowym przy zakupie odkurzacza automatycznie dorzucono ci do koszyka worki? Od 13 czerwca 2014 r. takie oszukańcze praktyki już się skończą. W Polsce powinna wejść wtedy w życie unijna dyrektywa zmieniająca prawa konsumentów i obowiązki internetowych sklepów. 

Najważniejsza zmiana dotyczy wydłużenia terminu okres możliwego odstąpienia od umowy. Obecnie jest to 10 dni, teraz będzie to 14 dni. Jednocześnie doprecyzowano czas, od którego należy liczyć ten okres. Unijna dyrektywa wyszczególnia, że zegar zaczyna tykać w momencie dostarczenia przesyłki. 

Druga korzystna zmiana przy odstępowaniu od zakupu lub reklamacji, to obowiązek zwrotu kosztów przesyłki przez sklep internetowy. Dziś często jest tak, że sprzedawcy internetowi oddają tylko cenę zwracanego towaru. 

- Dotyczy to jednak tylko przesyłek w wersji podstawowej. Jeśli zamiast tradycyjnej poczty zdecydujemy się na ekspresowego kuriera, to sklep pieniędzy za to zwracać nam już nie musi - tłumaczy Tomasz Rutkowski z Deloitte Legal.

Niestety radca prawny nie potrafi wytłumaczyć, czy za "premium" serwis internetowy będzie mógł uznać pocztę, jeśli jednocześnie w tańszej wersji proponować będzie np. paczkomaty czy odbiór osobisty. Przepisy choć w znacznej mierze chronią konsumentów, to w niektórych momentach są już archaiczne. Unia tworzyła je na podstawie badania rynku handlu internetowego w latach 2008-2009, dyrektywa powstała w 2011 roku, a dopiero we wspomnianym czerwcu 2014 roku zostanie zaimplementowana. 

- W Niemczech przepisy już obowiązują. W Polsce są po konsultacjach, ale niestety rząd nadal nie skierował ich do Sejmu. Naszym zdaniem nie zostanie dotrzymany pierwszy z terminów wdrożenia przepisów. Do 13 grudnia tego roku przedsiębiorcy powinni poznać zapisy znowelizowanego prawa. Tymczasem ustawy wciąż nie ma - mówi Anna Ostrowska Tomańska, adwokat w Deloitte Legal.

Przez niedbałość polityków przed tegorocznymi świętami sklepy będą sprzedawały na starych, gorszych dla klientów zasadach. Stracimy na przykład na krótszym terminie zwrotu towaru z wadą. Dziś możemy je zgłaszać tylko przez 6 miesięcy. Nowe prawo wydłuża ten okres do roku.

Nowe przepisy regulują też dużo mniejsze sprawy. Na przykład wspomniana na początku linia lotnicza nie będzie mogła w procesie sprzedaży automatycznie zaznaczyć nam ptaszkiem dokupienia do biletu ubezpieczenia. Dyrektywa zakazuje bowiem z góry zaznaczania pól wyboru.

Sprzedawcy nie będą mogli doliczać dodatkowej prowizji za to, że płacimy u nich kartą. Dopłata może wynieść maksymalnie jedynie rzeczywisty koszt ponoszony przez sklep. Zniknąć będą musiały także infolinie za 8 zł + VAT.

- Sklepy nie tylko będą musiały dobrze napisać swoje regulaminy, ale także zadbać o to, by sama witryna internetowa była skonstruowana zgodnie z przepisami unijnymi - tłumaczy Tomasz Rutkowski. 

Przepisy dotyczące e-handlu mają być takie same na terenie całej Unii Europejskiej. Wspólnota wyszła z założenia, że Hiszpan boi się robić w polskim sklepie, bo nie zna naszych przepisów. Ujednolicenie ma sprawić, że będzie czuł się bezpiecznie i chętniej robił zakupy w zagranicznym sklepie internetowym.

Niestety od tej zasady jest jeden wyjątek. Dotyczy on kwot, od których prawo chroniące e-konsumenta zaczyna obowiązywać. W Polsce będzie to 50 zł, ale już w krajach strefy euro, np. w Niemczech - 50 euro. Chodzi o to, że Polak zamawiający w sklepie niemieckim będzie chroniony przy zakupach powyżej 50 zł. Oczywiście niemiecki sprzedawca niekoniecznie może o tym wiedzieć.

- Dyrektywa zakłada, że sklep powinien znać kwoty graniczne w krajach, do których kieruje ofertę. Jeśli witryna jest na przykład w języku polskim albo jest wyraźna informacja, że towar do Polski jest wysyłany, to wówczas powinien respektować nasze limity - tłumaczy Anna Ostrowska Tomańska.

Zmiany, które wprowadza dyrektywa, są na tyle duże, że sklepy będą musiały je sobie jakoś zrekompensować. Niekiedy będą miały wpływ na funkcjonowanie internetowego sprzedawcy. A to zdaniem prawniczki Deloitte Legal przełoży się na wzrost cen.

Nie czekając na zmiany, już przed tegoroczną zakupową gorączką Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów rusza z akcją informacyjną dotyczącą praw związanych z zakupami w sieci. Powstała specjalna witryna, informacje o kampanii pojawią się w wielu dużych sklepach internetowych.

- Obecnie Prezes Urzędu prowadzi 58 postępowań dotyczących sprzedaży przez internet. Od początku roku wydała już 29 decyzji. Z praktyki UOKiK wynika, że najczęściej internetowi sprzedawcy nie respektują prawa do zwrotu towaru w ciągu 10 dni i wymagają, aby zwracany towar nie był rozpakowany - głosi komunikat prasowy urzędu.

Jest więc co poprawiać. 

finanse.wp.pl

wtorek, 26 listopada 2013

Jak "Huzarzy Śmierci" bolszewików bili...

Kawalerzyści noszący na czapkach trupią czaszkę budzili grozę w szeregach bolszewickiej armii. Nie ponieśli żadnej porażki, gardzili śmiercią i podobno nie oszczędzali nawet jeńców. Gdyby nie ich śmiałe rajdy, trudno byłoby odeprzeć wroga zmierzającego na Warszawę w 1920 roku. Mimo to podręczniki historii rzadko wspominają o "Huzarach Śmierci".

Latem 1920 roku sytuacja młodego państwa polskiego stawała się dramatyczna. Jego armia, która jeszcze na początku maja triumfalnie wkraczała do Kijowa, została zmuszona do panicznego odwrotu przez sowieckie wojska dowodzone przez zdolnego taktyka - Michaiła Tuchaczewskiego. Bolszewicy potrafili skutecznie wykorzystywać największy atut - kawalerię, która siała spustoszenie w szeregach polskiej piechoty, stanowiącej wówczas podstawową formację naszego wojska. Szansą na skuteczną obronę przed rozpędzonymi sowieckimi watahami Budionnego i Woroszyłowa było szybkie stworzenie jednostek jazdy. Jedną z takich pośpiesznie sformowanych formacji stał się Ochotniczy Dywizjon Jazdy 1. Armii, który przeszedł do historii jako "Huzarzy Śmierci".

Czapka z trupią główką
Historię jednostki otaczają niedomówienia i mity, ponieważ do naszych czasów przetrwało bardzo mało dotyczących jej informacji archiwalnych.
Wiadomo, że zadanie stworzenia dywizjonu otrzymał w drugiej połowie lipca 1920 r. porucznik Józef Siła-Nowicki, który prawdopodobnie służył najpierw w carskiej armii, a później dał się poznać jako znakomity żołnierz, walcząc w słynnym wołyńskim Dywizjonie Jazdy Kresowej. "Jaworczycy" (nazwa pochodziła od nazwiska dowódcy - majora Feliksa Jaworskiego) słynęli z wielkiej odwagi oraz bezwzględności wobec przeciwnika. Ich znakiem rozpoznawczym był proporzec z trupią czaszką i piszczelami.
Ten symbol pogardy dla śmierci stał się także emblematem dywizjonu tworzonego przez Siłę-Nowickiego. W szeregi pierwszego sformowanego szwadronu trafili weterani z różnych oddziałów, m.in. byli "Jaworczycy" i żołnierze Pułku Jazdy Tatarskiej.
Drugi szwadron (z powodu niedoboru koni - pieszy) utworzono z mniej doświadczonych ochotników, przede wszystkim młodych mężczyzn, których przyciągnęła szybko rodząca się legenda jednostki. Siła-Nowicki okazał się bowiem świetnym "PR-owcem", nazywając dywizjon "Huzarami Śmierci". Każdy z jego podwładnych musiał nosić na czapce blaszkę wyciętą w kształcie czaszki.
Brawurowe szarże
Błyskawiczny marsz Armii Czerwonej spowodował, że dywizjon Siły- Nowickiego nie miał czasu na manewry i ćwiczenia. Już kilka dni po utworzeniu jednostki, pół tysiąca "Huzarów Śmierci" (oprócz dwóch szwadronów w skład formacji wchodził też pluton ciężkich karabinów maszynowych) stoczyło pierwszą potyczkę. Niedaleko wsi Dzierzby rozbili bolszewicki oddział, zdobywając kolejne dwa karabiny maszynowe.

Później jednostka Siły-Nowickiego została wysłana nad Bug, gdzie otrzymała zadanie konnych zwiadów i zabezpieczania pozycji żołnierzy z 15. Dywizji Piechoty gen. Władysława Junga. "Huzarzy Śmierci" zyskali wtedy wielkie uznanie brawurowymi akcjami i szarżami, do których podobno ruszali z patriotycznymi pieśniami na ustach.
wp.pl

Skandynawskie eldorado Polaków 450 m nad ziemią

Najnowsze badania przeprowadzone przez Work Service dowodzą, że prawie co trzeci Polak chętnie wyjechałby do pracy za granicę. Najczęściej wskazywanymi kierunkami emigracji zarobkowej są Niemcy, Wielka Brytania i Skandynawia.

- Norwegowie mają ogromny niedobór inżynierów - mówi Grzegorz Lamot, który zajmuje się rekrutacją w firmie Globetek Engineering Resource. - Dlatego próbują przyciągnąć do siebie specjalistów z zagranicy. 

Co oferują? Przede wszystkim atrakcyjne zarobki - najniższą stawką oferowaną inżynierowi za rok pracy w tym skandynawskim kraju jest 200 tys. zł. Nie mniej atrakcyjna jest opieka socjalna w Norwegii. Tam po prostu chce się wyjechać. 

Ukryty cel 

W norweskich stoczniach czy na platformach wiertniczych zatrudniane są całe grupy Polaków. Gdzieniegdzie tworzą się już nawet polskie struktury pracowników. Często jednak firmy mają jeszcze jeden cel ukryty w zatrudnianiu Polaków - chcą się przygotować na podbój polskiego rynku. 

- Mam kontakt z dwoma norweskimi firmami, które po to szukały Polaków do pracy, żeby później (po przeszkoleniu) wprowadzili oni ich markę na polski rynek - mówi Lamot. - Jedna z tych firm, zajmująca się budową i modernizacją platform wiertniczych, kupiła już w Polsce duże biuro projektowe i zatrudnia do niego Polaków, bo chce, żeby to oni byli trzonem firmy we własnym kraju - oczywiście z technologią narzuconą przez Norwegów - tłumaczy. 

Za co nas cenią? 

Oprócz tego, że stanowimy tańszą kadrę, jesteśmy wykwalifikowani, a do tego mocno wyspecjalizowani - co na Zachodzie jest rzadkością - robimy więcej niż się od nas oczekuje. 

- Znam taki przypadek: elektromechanik z Polski pracuje na stanowisku technika w firmie, która robi wozy opancerzone. Dostaje schemat od inżyniera, ale dostrzega w nim błędy. Co robi? Reaguje. Prosi kogoś o poprawę albo sam dokonuje korekty, bo wie, że zgodnie z otrzymanym planem podepnie coś źle. To wynika z jego wiedzy, doświadczenia i odpowiedzialności - mówi Wojciech Dreja, menedżer w Globetek. - Firmy w Wielkiej Brytanii preferowały (i to też mówiły po cichu) zatrudniać jako mechaników, tokarzy - generalnie ludzi od detalu - speców z Polski - opowiada. 

W jednej z fabryk w Wielkiej Brytanii, do której rekrutowała Polaków firma Globetek Engineering Resource, wydajność wzrosła o 100 proc. 

- Wynika to z tego, że Polacy znają swoje obowiązki. Kiedy już decydują się na wyjazd za granicę do pracy - naprawdę pracują, bo chcą zarobić - mówi Dreja. - Szkoda tylko, że na starcie daje się im niższe stawki, niż te proponowane lokalnym pracownikom - podkreśla. 

praca.pl.pl

Rewolucja w fotoradarach! Mandaty ostro w górę, a zapłacą niewinni

Straże gminne i miejskie stracą uprawnienia do rejestrowania wykroczeń drogowych, zaś wszystkie samorządowe fotoradary trafią do Inspekcji Transportu Drogowego - przewidują założenia projektu ustawy, do których dotarli reporterzy RMF FM. Autorami projektu są posłowie PO.

Ustawa ma ukrócić traktowanie fotoradarów przez gminy jako źródła dochodu - środki z mandatów mają trafiać na konto Krajowego Funduszu Drogowego. Miasta i gminy prawdopodobnie zbuntują się przeciw proponowanym zmianom. Za kilka tygodni projekt posłów Platformy Obywatelskiej ma trafić do Marszałka Sejmu, zapisano też w nim, że ma szansę wejść w życie pół roku od uchwalenia ustawy - informuje RMF FM.
To nie koniec rewolucyjnych zmian na drogach - w założeniach projektu można znaleźć zapisy o utracie możliwości rejestrowania samochodów przekraczających prędkość przez Inspekcję Transportu Drogowego z ukrytych, mobilnych urządzeń. Inspektorzy nie będą mogli również nagrywać kierowców z nieoznakowanych pojazdów oraz nakładać punktów karnych. Prawo takie będzie miała wyłącznie policja.
Innymi proponowanymi rozwiązaniami są nienakładanie punktów karnych za zdjęcie z fotoradaru, zwiększenie wysokości mandatów i uzależnienie jej od średniego wynagrodzenia - jeśli kierowca przekroczy predkość do 11 km/h kara wyniesie 1,5 proc. średniej płacy, czyli obecnie ok. 50 zł. Za jazdę szybszą o ponad 50 km/h od dozwolonej portfel uszczupli się o 20 proc. przeciętnego wynagrodzenia, czyli 750 zł. Co istotne - jeśli przekroczenie będzie miało miejsce w terenie zabudowanym, to kwota mandatu ulegnie podwojeniu. Posłowie przyjęli założenie, że mandat z fotoradaru zapłaci właściciel pojazdu, a nie kierowca.
Jeżeli prowadzący złamie przepisy cztery razy w roku, to czwarta i każda kolejna kara zostanie zwiększona o połowę. Reporterzy RMF FM informują, że "uchwycenie" przez fotoradar będzie kosztować nawet 2 200 zł, jednak po zmianie przepisów nie będzie to mandat karny, lecz kara administracyjna.
Źródło: RMF FM

poniedziałek, 25 listopada 2013

Sprzątanie w Norwegii

Zgodnie z układem zbiorowym obowiązującym w branży sprzątającej, polska sprzątaczka zatrudniona legalnie w norweskiej firmie musi zarobić co najmniej 151 koron na godzinę (około 77 złotych). Nasze rodaczki sprzątające mieszkania w szarej strefie mogą o takiej stawce jedynie pomarzyć.
Norweska rodzina korzystająca z usług prywatnej firmy, za jednorazowe posprzątanie całego domu o powierzchni 100 m2 płaci w granicach 3-4 tys. koron. W przypadku Oslo i Trondheim koszt ten sięga nawet 5-6 tys. koron. Standardowa umowa obejmuje sprzątanie wszystkich pokoi, kuchni i łazienek. W jej ramach wynajęci pracownicy zajmują się odkurzaniem, ścieraniem kurzy i myciem podłóg. Takie usługi jak: mycie okien, czyszczenie lodówki, piekarnika, mikrofalówki i zmywarki oferowane są za dodatkową opłatą. Podobnie jak zmiana pościeli, sprzątanie szaf oraz pranie i prasowanie. W przypadku szczególnie zabrudzonych mieszkań ich właściciele muszą się liczyć z jeszcze wyższymi kosztami. Wśród personelu zatrudnionego w norweskich firmach nie brakuje polskich sprzątaczek, które wbrew obiegowej opinii nie są skazane na pracę na czarno. 

Łatwiej z językiem 

Norwegia to kraj od dawna cieszący się dużą popularnością wśród naszych rodaczek. Nie ma się czemu dziwić, nawet najmniej zarabiające Polki są w stanie wyciągnąć z tej pracy przyzwoite pieniądze. Nie mamy tu na myśli osób pracujących za 40-50 koron na godzinę, choć i takich tam niestety nie brakuje. 

Przeciętna stawka polskiej sprzątaczki zatrudnionej w szarej strefie waha się w granicach 80-100 koron na godzinę. To zaledwie 60 proc. oficjalnej stawki. Musisz też pamiętać, że pracując na czarno nigdy nie będziesz mieć gwarancji stałego zatrudnienia. W każdej chwili może się okazać, że nie jesteś już potrzebna. Dlatego lepiej pracować legalnie. Unikniesz dzięki temu niepewności związanej z otrzymaniem kolejnego zlecenia, a twoje zarobki będą zdecydowanie wyższe. 

Warunkiem zatrudnienia w norweskiej firmie sprzątającej, zajmującej się utrzymaniem porządku w prywatnych domach i mieszkaniach, jest komunikatywna lub dobra znajomość angielskiego lub umiejętność posługiwania się w stopniu podstawowym językiem norweskim. Kandydatki na sprzątaczki muszą też posiadać prawo jazdy kat. B. Wykonywanie tego zajęcia wiąże się z częstymi dojazdami do klientów. 

Minimum 151,67 koron 

Zgodnie z układem zbiorowym obowiązującym w norweskiej branży sprzątającej, minimalna stawka sprzątaczki w wieku powyżej 18 lat musi wynieść co najmniej 151,67 koron za godzinę (w przypadku osób poniżej 18 roku kwota ta wynosi: 114,56 koron/godz.). Osobom pracującym między godziną 21.00 a 6.00 rano przysługuje wzrost wynagrodzenia o 50 proc. W soboty stawka ta zaczyna obowiązywać już od godziny 18.00. Za pracę w niedzielę pracodawca zobowiązany jest wypłacić dodatkowo 75 proc. podstawowej stawki. 


Od 1 września 2012 roku, wszystkie firmy oferujące usługi związane ze sprzątaniem w Norwegii muszą uzyskać aprobatę (godkjenning) ze strony Arbeidstilsynet (Inspekcji Pracy). Zaaprobowane firmy umieszczane są w centralnym rejestrze, dostępnym na stronie www.arbeidstilsynet.no. Znajdują się tam również i te podmioty, których podanie nie zostało jeszcze rozpatrzone. Dzięki temu, Polki starające się o pracę w branży sprzątającej mają dostęp do listy wiarygodnych pracodawców. Wszystkie firmy oferujące usługi związane ze sprzątaniem, zarówno norweskie, jak i zagraniczne, mają ponadto obowiązek wyposażenia pracowników w identyfikatory (ID-kort). 

Bez języka 

Naszym rodaczkom mówiącym tylko po polsku pozostaje zwykle praca na czarno, głównie w prywatnych mieszkaniach. Bez znajomości języka będziesz zdana na łaskę polskich pośredniczek zajmujących się werbowaniem kobiet do sprzątania. Jest ich coraz więcej, a za swoje usługi każą sobie słono płacić. Załatwienie pracy przy sprzątaniu mieszkań bez żadnych kontaktów i znajomości nie jest łatwym zadaniem. Po pierwsze trzeba znaleźć zakwaterowanie, po drugie – poszukać klientów gotowych do skorzystania z naszych usług. A to bez komunikatywnej znajomości języka angielskiego lub norweskiego będzie bardzo trudne. Taką pracę zdobywa się zwykle z polecenia innych osób. 

W Oslo nie brakuje kobiet zajmujących się werbowaniem naszych rodaczek do pracy przy sprzątaniu mieszkań i domów. Trzeba mieć jednak świadomość, że za pomoc w znalezieniu pracy oczekują one stosownej zapłaty. Większość z nich swą przygodę z Norwegią zaczynała od sprzątania u jednego klienta. Informacje o ich usługach rozchodziły się wśród Norwegów pocztą pantoflową. Wraz z rosnącą liczbą mieszkań do posprzątania pojawiły się trudności z realizacją umówionych zleceń. Aby temu zaradzić Polki wpadły na pomysł sprowadzenia do Norwegii koleżanek z kraju i odstępowania im zlecenia za stosowną opłatą. Pierwszy dochód z pracy innych osób utwierdził je w przekonaniu, że może być z tego dobry interes. 


praca.wp.pl


NSA podejmie trzy uchwały ważne dla właścicieli gruntów

Naczelny Sąd Administracyjny wyda w poniedziałek trzy uchwały ważne dla właścicieli gruntów. Pierwsza dotyczy opłaty adiacenckiej, druga - opłaty rocznej za użytkowanie, a kolejna - zmiany przeznaczenia gruntów rolnych na budowlane. 

Wszystkie uchwały będą wynikać ze spraw rozpatrywanych wcześniej przez NSA. 
Pierwsza dotyczy kobiety, której działka w Kostrzynie nad Odrą (Lubuskie) została podzielona, na skutek czego wartość działki wzrosła. W związku z tym burmistrz wydał decyzję nakładającą opłatę adiacencką. 

Opłata adiacencka to opłata, która musi ponieść właściciel lub użytkownik  wieczysty gruntu, gdy na skutek podziału lub scalenia tego gruntu wzrośnie jego wartość. O nałożeniu opłaty decyduje wójt (burmistrz, prezydent miasta), ale jej wysokość ustala w uchwale rada gminy. Opłata adiacencka nie może być wyższa niż 30 proc., a decyzja o naliczeniu opłaty może być wydana w ciągu trzech lat od podziału lub scalenia. 

Po bezskutecznym odwołaniu się do Samorządowego Kolegium Odwoławczego właścicielka działki złożyła skargę do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Gorzowie Wielkopolskim, twierdząc, że decyzja została wydana za późno, ponieważ minęło już ponad trzy lata od podziału gruntu. W WSA przegrała i dlatego złożyła skargę kasacyjną do Naczelnego Sądu Administracyjnego. 


Sąd kasacyjny miał jednak w tej sprawie wątpliwości i postanowił spytać poszerzony skład tego sądu, jak należy liczyć trzyletni termin ustalenia opłaty adiacenckiej - czy decyduje data wydania decyzji ustalającej jej wysokość, czy data doręczenia jej właścicielowi nieruchomości. 

Druga sprawa dotyczy użytkownika wieczystego działki, któremu prezydent Warszawy podniósł opłatę roczną za użytkowanie. Mężczyzna uznał, że zmiana jest bezpodstawna i zaskarżył tę decyzję do Samorządowego Kolegium Odwoławczego. SKO w 2007 r. poinformowało go, że decyzja zostanie mu doręczona w innym terminie, ale przez pięć lat tego nie zrobiło - dlatego mężczyzna złożył skargę na bezczynność SKO do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie. WSA był jednak przekonany, że sprawę powinien rozpatrywać sąd cywilny, a nie administracyjny, i odrzucił skargę, nie odnosząc się w ogóle do kwestii bezczynności SKO. 

Naczelny Sąd Administracyjnym, do którego wpłynęła skarga kasacyjna w tej sprawie, postanowił zwrócić się do poszerzonego składu NSA, by ten rozstrzygnął w uchwale, czy można skarżyć się na bezczynność urzędu, gdy spór toczy się o podwyżkę opłaty rocznej za użytkowanie wieczyste. 


W trzeciej sprawie wójt gminy chciał, żeby minister rolnictwa i rozwoju wsi zgodził się na zamianę działek rolnych na budowlane. Minister odmówił, bo twierdził, że musi chronić wartościowe gleby rolne. Wójt gminy złożył więc skargę do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie, a ten przyznał mu rację. Jednocześnie WSA uznał, że minister powinien był zawiadomić o postępowaniu także właścicieli działek, których dotyczyła jego decyzja.

Minister się z tym nie zgodził i złożył skargę kasacyjną do Naczelnego Sądu Administracyjnego. NSA postanowił spytać poszerzony skład tego sądu, czy właściciel nieruchomości objętej wnioskiem wójta o wyrażenie zgody na zmianę przeznaczenia gruntów rolnych na budowlane jest stroną w tym postępowaniu i czy w związku z tym powinien być informowany przez ministra o toczącym się postępowaniu. 


finanse.wp.pl